poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Wina

   Umarli znajdowali się za kolejną kamienną ścianą wskazującą na wejście do parku. Krzyki nasilały się coraz bardziej, ale Alys nie potrafiła określić ich liczebności - wszystkie zlewały się w jedną całość. Wendy trzymała w dłoni nóż Alys, a jej dłonie drżały tak bardzo, że w każdej chwili mogła go upuścić.
   Czuła, że się zbliżają i że żaden murek nie jest w stanie oddzielić jej od wściekłej hordy. Obok znajdował się drugi park - nieco mniejszy od tego pierwszego, znajdujący się bliżej rynku. Fakt, że umarli się tu dostali nie napawał optymizmem, a tym bardziej nie motywował do dalszej walki.
   Alys załadowała broń i czekała. Potrzebowała jakiegoś impulsu - czegoś, co każe jej walczyć, ale na razie czuła tylko niemy spokój. To jeszcze nie ten moment, myślała, zamykając oczy.
   Wendy uścisnęła jej ramię. Jestem sama, myślała, nawet nie myśląc o towarzyszącej jej dziewczynie. Sama na jedną hordę. Jedyne, co mogę zrobić to ich zaskoczyć... albo...
   Obróciła się szybko i w porę schowała głowę, bo dojrzała zbliżające się sylwetki. Czterech umarłych powłóczyło nogami w ich kierunku, wąchając dokoła jak psy. Zagryzła wargę i zerknęła na budynek stojący najbliżej parku, naprzeciw wejścia. Połowa jego ściany była rozwalona, układając się w skośną ścianę piramidy - reszta budynku pozostała nietknięta. mogłaby się wspiąć od strony ulicy po wystających częściach, a potem ostrzelać umarłych z góry, tak by zabić ich, zanim oni dobiorą się do niej.
   Zostało tylko jedno ale. Alys znajdowała się po prawej stronie wejścia, do którego prowadziły płaskie, powyginane schody. Po lewej zaś stronie majaczył niemo powykręcany i zburzony budynek, który obrała sobie za cel jako strażnicę. Żeby tam dobiec musiałaby prześlizgnąć się pod schodami razem z Wendy, tak by nikt jej nie zauważył, potem wspiąć się po nierównej ściance i zaatakować. Plan był dobry, ale wykonanie go wymagało czasu, którego dziewczyna nie posiadała zbyt wiele.
- Wendy - wyszeptała spanikowana. - Wiesz, w którą stronę poszedł Jacob? - spytała, wbijając w nią wzrok. Dziewczyna zamrugała gwałtownie, jakby ktoś wybudził ją z transu.
- Chy... chyba tak - wyjąkała, choć Alys wiedziała, że pomysł towarzystwa chłopaka niespecjalnie jej się spodobał.
- Musisz tam uciec i to szybko, zanim umarli wyjdą z parku. Będę cię osłaniać. W tamtym miejscu będziesz najbezpieczniejsza i nas nie spowolnisz - Alys zdawała sobie sprawę, że to ostatnie zabrzmiało nieprzyjemnie, ale adrenalina przełączyła jej myślenie na zdumiewająca szczerość. Nie myślała nawet, co mówi. W jej głowie kotłowały się pomysły na pokonanie wrogów z jak najmniejsza liczbą ofiar.
- Postaram się - odparła Wendy, otworzywszy szeroko swoje zielone oczy.
- Na mój znak - rozkazała Alys i odliczała. Potrafiła mniej więcej określić położenie umarłych po samym nasłuchiwaniu, ale potrzebowała skupienia. A adrenalina zmieszana ze strachem nie nadawała komfortu takiemu poczuciu.
   Schowała kosmyk włosów za ucho i przytuliła twarz do ściany. Jeden krok, dwa kroki - mogli znajdować się najwyżej pięć metrów. Jeżeli ruszą w pogoń za Wendy...
- Teraz - wyszeptała cicho, a Wendy wyskoczyła spod muru jak torpeda. Alys naszła dziwna myśl, czy dziewczyna przypadkiem nie biegała w szkolnych zawodach, skoro w ciągu zaledwie kilku sekund znalazła się za zakrętem, zza którego przyszły.
   Umarli jednak zostali zaalarmowani dźwiękiem jej biegu, mimo że stopy Wendy ledwie muskały asfalt. Alys wstała i namierzyła do pierwszego umarłego, kierując się przy tym w stronę budynku. Strzeliła, ale spudłowała. Wdech, Alys - myślała, gdy dwóch umarłych zaczęło biec w jej stronę, reszta jeszcze trawiła informację o jej obecności.
   Strzeliła po raz drugi i trafiła pierwszego z owej ochoczej do ataku dwójki. Gdy ten padł na ziemię, zza krzaków wyskoczyli kolejni, biegnąc w jej stronę. Alys nie próbowała już bawić się w zawodowego strzelca i po prostu popędziła pędem w stronę budynku. Całe szczęście nie znajdował się blisko - z bliska jednak kupa gruzu wystająca ponad murkiem i parkiem zdawała się być nieco niższa i trudniejsza do zdobycia, zwłaszcza przez uciekającą przed umarłymi zwiadowczynię. Alys skoczyła i chwyciła się wystającego daszku nad wejściem, mając nadzieję, że ten nie złamie się pod jej ciężarem.
   Podniosła się na palcach, jęcząc pod nosem, ale jej ciało ześlizgiwało się w płaskiego daszku. Gorzej, że nie miała za co chwycić i się podciągnąć, bo parapet na pierwszym piętrze znajdował się pół metra nad jej głową.
   Nie masz wyboru, Alys - usłyszała głos w swojej głowie. Musiała odstawić słabości na bok i się przemóc, inaczej groziła jej śmierć z rąk ścigających ją wrogów. Wbiła palce w daszek, ale ześlizgnęły się po śliskiej powierzchni. Dyndała nogami na wejściem, modląc się o kilka sekund, zanim umarli ją dorwą.
   Elle, pomyślała nagle, a w jej ciało wstąpiła nowa siła. Musiała przeżyć. Musiała pomóc tym, którzy mogliby skończyć tak, jak dziewczynka. Musiała to zrobić dla niej.
   Przycisnęła dłonie do gładkich dachówek zalanych cementem, z którego składał się daszek i podniosła się na tyle, by przechylić nogę i dostać się nią na swój cel. Zanim jednak przeniosła swój ciężar i podciągnęła do siebie drugą nogę, umarły złapał ją za kostkę i pociągnął do siebie. Alys wykrzyknęła, ale jej instynkt zadziałał szybciej niż umysł, a ręka Alys bezwiednie wyskoczyła przed nią w nadziei na jakikolwiek punkt zaczepienia.
   Złapała się biegnącej obok rynny i z całej siły kopnęła za siebie. Lekko musnęła ramię bądź głowę napastnika, ale to wystarczyło, by ten na chwilę się zawahał i puścił stopę dziewczyny. Alys wykorzystała moment i wspięła się po rynnie, przeskakując z powrotem na daszek - tym razem jednak całym ciałem. Wdrapała się na piętro i usiadła na piętrze w momencie, w którym na daszku pojawiły się palce umarłego. Wycelowała i zaczekała, aż na równi z daszkiem pojawi się głowa wspinającego się, po czym wystrzeliła, trafiając w środek czoła, co nie było wielkim osiągnięciem z tak małej odległości.
   Obróciła się szybko i pobiegła dalej w stronę rozwalonego korytarza bez dachu. Budynek mógł mieć wcześniej dwa piętra, ale ostatnie się zawaliło, tworząc na pierwszym piętrze nierówną powierzchnię złożoną z gruzu, pyłu i desek uszczelniających konstrukcję. Szła ostrożnie, uważając na ostre krawędzie, choć w głębi duszy chciałaby już biec. Gruz sięgał wysoko, a ona miała zamiar dostać się na sam szczyt. Plus jej sytuacji był taki, że po pierwszym ochotniku, chcącym wspiąć się na górę za Alys, nikomu nie przyszło do głowy, żeby udać się za jego przykładem.
   Zwiadowczyni zraniła sobie szybko dłonie, z których zaczęła lecieć krew, ale nie przejmowała się tym zbytnio. Dwa razy upadła również na kolana, czując niepokojący ból na rozdartych spodniach. Wystające gwoździe i kamienie nie zachęcały do dalszej wspinaczki, ale Alys nawet przez chwilę nie myślała o bólu. Nie potrafiła. Strach przejął na nią kontrolę, którą podjął zupełnie nowy i nieznany zmysł - intuicja.
   Znalazła się na szczycie cała obolała i zmęczona, w dodatku obdrapana, jakby przeczołgała się przez stertę gruzu, a nie po niej najzwyczajniej przeszła. Stanęła prosto i wycelowała w znajdujących się pod nią umarłych. Część stała po stronie parku, warcząc w jej stronę jak dzikie zwierzęta, inne kombinowały, jak wejść za nią po znajdującym się wysoko nad wejściem daszku.
   Alys nie miała zbyt wielu naboi, ale wiedziała, że w plecaku na pewno jeszcze jakieś znajdzie - jeśli nie, zostaną jej jedynie gołe pięści bądź kawałki gruzu leżące pod nią. W końcu Wendy wzięła jej nóż.
   Strzelała i strzelała, aż popadła w rutynę. Im bardziej zapominała, w jakim świecie żyje, a bardziej skupiała się na umarłych jako na celach, tym lepiej jej wychodziło i tym więcej ciał padało bezwładnych na ziemię. Potrzebowała kilku chwil, by oczyścić wejście i swoje tyły, po czym przejść do bezpośredniego ataku.
   Kiedy spojrzała w kierunku parku, zawładnął nią szok. Nie spodziewała się tylu umarłych tak blisko centrum, ale najwyraźniej istoty te bardzo polubiły skrywanie się w wysokich trawach i krzewach. W jej stronę wyszło kilkunastu umarłych, których ślepia były żądne mordu i krwi, a z ust wypływała spieniona ślina. Alys skończyły się naboje, więc sięgnęła po więcej do plecaka. Przeszukała go szybko, klnąc pod nosem, na pakującego jej plecak Hale'a, po czym wyciągnęła siedem sztuk całych naboi. Reszta mogła znajdować się na dnie plecaka, ale Alys nie miała czasu ani ochoty wysypywać całej zawartości na nierówną powierzchnię budynku.
- Świetnie - mruknęła pod nosem i zaczęła strzelać. Szło jej dużo wolniej niż dotychczas, ale po pierwsze umarli znajdowali się dużo dalej niż ich poprzednicy, a po drugie Alys miała zbyt mało naboi, by próbować je marnować niecelnymi strzałami.
   Nie zdążyła zabić nawet trzech kolejnych wrogów, gdy usłyszała dobiegające ją od strony drogi krzyki. Ujrzała zwiadowców stojących na tonącym w pyle asfalcie, którzy wymachiwali w dłoniach swoimi broniami i z pędem ruszyli na nieprzyjaciół. Hale stał dalej w tym samym miejscu, w którym Alys go dojrzała, wpatrując się ze skupieniem w dziewczynę, jakby to ona stanowiła zagrożenie. Dziewczyna załadowała broń i, nie czekając na zaproszenie, wystrzeliła w pochylonego umarłego w obcisłych spodniach i rozdartej twarzy.
   Zwiadowcy zatrzymali się dwa metry przed umarłymi i przykucnęli ze swoimi strzelbami i pistoletami w ręku. Strzały zagłuszyły całą panującą w parku wrzawę, a umarli padali pod ostrzałem jak muchy. Ich liczba spadła do zera w zaledwie kilka sekund, ale zwiadowcy nie zmienili ani na chwilę swojej pozycji. Wiedzieli, że zaraz zza krzaków mogą wyskoczyć kolejni i zaatakować pewnych zwycięstwa ludzi. Ich ostrożność zadziwiała Alys.
- Przeszukać park! - wydał komendę Hale, spacerując wolnym krokiem po drodze. Wyglądał, jakby nie miał ochoty brać udziału w walce, choć Alys była pewna, że wcale tak nie jest. Pierwszy Zwiadowca trzymał się na uboczu, ponieważ stamtąd mógł zobaczyć o wiele więcej, niż gdyby był w centrum wydarzeń. Poza tym ktoś musiał osłaniać tyły zwiadowcom.
   Zwiadowcy rozbiegli się po parku po trzech w każdym kierunku, a Alys cofnęła się o krok, chcąc jak najszybciej do nich dołączyć. Poślizgnęła się jednak na jakimś gładkim kamieniu i wylądowałaby na twardych odłamkach, gdyby ktoś w porę nie chwycił jej w ramiona. Alys schowała twarz w ramionach, bojąc się o swoją głowę w momencie upadku, ale czując, że zawisła w przestrzeni, odsłoniła ja szybko i rozejrzała się.
   W rękach trzymał ją Jacob, wpatrujący się w nią swoimi wielkimi, ciemnymi oczyma. Klęczał na kolanach, trzymając w ramionach dziewczynę, jakby ważyła nie więcej niż szmaciana lalka. Alys miała ochotę krzyknąć ze szczęścia, ale powstrzymała się, widząc szramę na policzku chłopaka.
- Jake! Jesteś ranny! - wykrzyknęła, wyrywając się szybko z jego uścisku. Rozejrzała się dokoła za swoim plecakiem, w którym miała zapewne zapas bandaży, ale Jacob chwycił ją za rękę, zanim zdołała namierzyć szukany przedmiot.
- Alys, nie panikuj, jest okej - powiedział i spojrzał w kierunku parku.
   Sylwetki ostrych koron drzew, na których powiewały lekko pozostałości liści, wspinały się ku niebu niczym ostre kolce, gotowe do ataku. Cały krajobraz dokoła wyglądał jak pobitewny plac, czekający na opadnięcie pyłu i ukazanie ciał zmarłych skrytych w mroku ziemi.
   Już po wszystkim.
- Czemu zawsze pojawiasz się, kiedy cię potrzebuję? - spytała Alys, zastanawiając się, kiedy właściwie Jake zdążył wdrapać się za nią na dach. Ona sama nie słyszała nawet dźwięku czyichś kroków, a przecież przejście przez istne morze ruchomych kawałków ścian i to w absolutnej ciszy było awykonalne.
- Wszędzie rozpoznam twój krzyk - odpowiedział, choć jego mina spoważniała. Alys przygryzła wargę, zastanawiając się, czy rzeczywiście krzyczała aż tak głośno, że Jacob usłyszał ją z tak daleka. Raczej w to wątpiła, ale i tak zrobiło jej się głupio. - A tak szczerze mówiąc, to Wendy mnie tu przyciągnęła - powiedział Jacob, uśmiechając się niemrawo. - Dość szybko biega, gdy jest przerażona.
- W takim razie ty też - uznała Alys, licząc w głowie dany jej czas. W ciągu ilu minut udało jej się wejść na dach i powystrzelać część wrogów. Pięciu?
- Dziwisz się? - zapytał Jacob, a jego twarz pobladła. - Przybiega do ciebie spanikowana dziewczyna, krzyczy, że twoja przyjaciółka ma kłopoty, a ty...
- Lecisz jej pomóc? - dokończyła Alys. Jacob na chwilę się zawahał. Z jego policzka wciąż sączyła się krew. Alys nie mogła na nią patrzeć, więc ponownie sięgnęła do plecaka, tym razem jednak z większym skutkiem, bo Jacob był zajęty rozmową.
- Dokładnie - westchnął chłopak, po czym skupił wzrok na dłoniach zwiadowczyni. - Alys... - zaczął nieśmiało, ale ona nawet nie chciała go słuchać.
- Daj spokój - warknęła, polewając czystą szmatkę alkoholem. Nie miała przy sobie wody utlenionej, za to dostała buteleczkę, której zawartość była znana jedynie Hale'owi, co wróżyło dość sporą liczbę procentów.
    Przyciągnęła do siebie twarz speszonego Jacoba i obróciła ją tak, by ukazać zraniony policzek. Chłopak zamknął oczy, siląc się, by nie krzyknąć, gdy Alys przyłożyła do jego twarzy miękki materiał. Zwiadowca nie cofnął się ani o milimetr, a jego ciało pozostało niewzruszone, jakby skamieniało. Alys dziwiła się, bo zranienie wyglądało na dość głębokie.
   Nagle sama wykrzyknęła i prawie upuściła szmatkę, machając rękami na obie strony, jakby chciała przegonić latającą wokół niej osę. Jej ciało zalała fala nieprzyjemnego, ale krótkotrwałego bólu. Jacob złapał ścierkę i spojrzał na nią z zaskoczeniem. Potrzebował jedynie ułamka sekundy, by dojrzeć w szarawym świetle dnia zakrwawione dłonie dziewczyny, które przed chwilą zostały odkażone przez przesiąknięty przez szmatkę alkohol.
- Cholera, jak to piecze - mruknęła pod nosem dziewczyna. - Jakim cudem wytrzymałeś to z takim spokojem?
- Siła woli - odparł z rozbawieniem Jacob, łapiąc ją za ręce. Alys miała ochotę się wyrwać, wiedząc, co za chwilę zrobi. - Alys, ty sieroto - westchnął chłopak, oglądając jej brudne, ciemne od krwi ręce. - Zawsze musisz się gdzieś skaleczyć?
- Mogłabym ci powiedzieć to samo - burknęła w odpowiedzi dziewczyna, mierząc go wzrokiem. Ich nastroje polepszały się, im głosy w parku stawały się coraz cichsze. Wkrótce nie usłyszeli żadnego wrzasku umarłego, co oznaczało, że wszyscy wrogowie zostali unicestwieni.
   Jacob zachichotał, po czym bez uprzedzenia przycisnął materiał do ran Alys, która próbowała się wyszarpać w panicznej chęci ucieczki. Jake trzymał ją jednak mocno, a Alys mogła tylko zagryźć wargi, starając się powstrzymać uciekający z jej gardła krzyk.
- Już, już - wyszeptał, przyciskając usta do jej ucha. - Wytrzymaj jeszcze trochę.
   Alys kiwnęła lekko głową, podczas gdy Jacob przemywał jej rany. Były dużo głębsze niż myślała, a ból był nie do zniesienia, mimo że trwał nie dłużej niż jedna myśl. Usta Jacoba zawisły nad jej uchem, a ona sama wtuliła się w bok jego głowy, czując, że ciepło jej przyjaciela łagodzi jej niepokój i cierpienie z otwartych ran.
   Dopiero po jakiejś chwili ocknęła się i odsunęła gwałtownie, czując, że przekracza granicę, której nie przekroczyła nigdy. Jacob był dla niej jak brat, chronił ją i wspierał, ale nigdy nie przekreślili swojej przyjaźni jakimś nieprzemyślanym posunięciem, a ona nie chciała tego zmieniać. Jacob znaczył dla niej zbyt wiele, by zepsuć to jej reakcją na jego osobę.
   Jacob sprawiał wrażenie, jakby nie zwrócił uwagi na tę pojedynczą chwilę czułości między nimi. Ujął drugą dłoń Alys i przemył ją tak jak pierwszą, po czym wyciągnął z plecaka bandaże z zamiarem opatrzenia pokiereszowanych dłoni dziewczyny.
- Za każdym razem będziesz mnie opatrywał? - spytała z ulgą Alys, gdy w końcu dotarło do niej, że Jacob schował szmatkę przesiąkniętą alkoholem i jej krwią. Chłopak zachichotał. Miał czuły, niski głos, którego nie dało się pomylić z żadnym innym dźwiękiem.
- Jeżeli zamierzasz dalej być zwiadowcą, to chyba wyrobię sobie kartę we Wschodzie. - odpowiedział, a Alys zmarszczyła brew. Nie do końca rozumiała, o co chodzi jej towarzyszowi. - Jak to, nie wiesz? Myślisz, że wszyscy lekarze Przystani rozdzielili się po obozach? To byłoby głupie z ich strony, w końcu w mieście nie ma zbyt wiele sprzętu medycznego, a razem zrobią więcej niż osobno.
- A więc Wschód specjalizuje się w medycynie? - zapytała Alys, czując się dziwnie, że pyta o to dopiero po kilku latach zamieszkiwania w jednym z obozów. Jacob tymczasem tak umiejętnie owijał jej dłonie bandażem, jakby pół życia spędził przy wykonywaniu mumii.
   Chłopak skinął obojętnie głową i rozdarł końcówkę materiału, by zawiązać go wokół nadgarstka dziewczyny.
- A co z resztą obozów? Północ? - dopytywała się.
- W Północy są najlepsi zbrojni, byli żołnierze i weterani. To oni przygotowują strategię zwiadów zarówno dla siebie jak i pozostałych obozów. - mówił chłopak, przerywając sobie tylko, by wziąć głęboki, zmęczony wdech.
- Zachód?
- Naukowcy - Jacob przeczesał swoje ciemnobrązowe włosy, na które padł cień pobliskich gałęzi, a spomiędzy nich uniosła się szarawa warstewka pyłu. - Poznałaś już Bena. Jest ich tam o wiele więcej.
   Alys otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. Nie sądziła, że ludzi tak uzdolnionych jak starszy chemik jest więcej. Może jest szansa dla Przystani, pomyślała z nadzieją. Gdyby tak zebrać inteligencję i walczących, zorganizować natarcie i zmiażdżyć umarłych jakąś rozsądną taktyką...
- Halo - Jacob pstryknął palcami przed nosem Alys. - Budzimy się.
- Wybacz - dziewczyna uśmiechnęła się niepewnie. - A co z Południem? Czy tam też jest jakaś grupa?
- Raczej nie - odparł Jacob smutno. - Ale w Południu jest najwięcej ocalonych, co daje największe nadzieje. Obóz obmyślono tak, by zachować plac za częścią kamienic. Zbudowano nawet mur ochraniający duże podwórko, na którym ćwiczą walczący.
- Serio? Mają gdzie ćwiczyć? - zapytała.
- Tak, południowcy to pracowici ludzie - przyznał Jacob. - Są też najbardziej uśmiechnięci z nas wszystkich. Nic dziwnego - jest tam tyle dzieci...
- Musimy tam kiedyś pójść - oznajmiła nagle Alys, wstając. Usta Jacoba rozświetlił uśmiech.
- Do tej myśli skłonił cię plac ćwiczebny czy dzieci? - spytał, ale urwał, gdy przyjął od Alys sójkę w bok. - Eeej - jęknął, dotykając miejsca pod żebrami.
   Wtem w ułamku sekundy Alys zauważyła czającego się za plecami przyjaciela umarłego, który wspinał się po krzywej ściance na czubek budowli. Odepchnęła Jacoba i sięgnęła po broń, zanim ten zdołał się połapać, co się dzieje.
   Alys wymierzyła i strzeliła, gdy umarły był tak blisko, że mógł sięgnąć po koniec lufy. Niemal niemożliwym było nietrafienie.
   Kula przebiła czaszkę, a siła, z jaką pocisk uderzył w istotę, zwaliła go na fragmenty gruzu i kamieni. Ciało leżało nieruchomo, sponiewierane przez ostre krawędzie, na które upadło.
   Alys odetchnęła, a jej głos zmienił się w jęk przerażenia.
- Cholera - warknął Jacob, unosząc dłonie za kark. - Jak mogłem go nie zauważyć?!
- Rozmawialiśmy - odpowiedziała Alys, ledwie ruszając ustami. Była w szoku. Jeszcze nigdy nie byli tak bezbronni w starciu z jednym umarłym. Gdyby Alys go nie zauważyła... Jacob...
- To nie jest żadna odpowiedź - naburmuszył się Jacob. Był zły, a najgorsze, że był zły na siebie.
- Daj spokój - Alys próbowała go uspokoić, ale jej próby okazały się daremne.
- Nie, Al. To się nie powinno stać. - jego dłonie drżały, ale głos miał w sobie tę samą siłę co zawsze. - A gdybyś ty nie wyjęła broni? Gdyby on był szybszy?
  Alys chwyciła jego dłonie i zacisnęła je, patrząc mu w oczy.
- Przestań panikować - nakazała spokojnym głosem. - Każdemu zdarzają się błędy, nikt nie jest idealny. Nie wszystko da się przewidzieć.
   Jego oczy zmieniły się zauważalnie. Alys dostrzegła w nim dziecko, którego radość z dorastania wypełniła groza i śmierć najbliższych. Tragiczna śmierć.
- Ten błąd mógł kosztować życie Ciebie lub mnie - westchnął nadąsany. Alys nic nie odpowiedziała. Ścisnęła jeszcze raz jego dłonie w geście wsparcia, po czym wypuściła je, mając przed oczami żółte zęby umarłego, jego stłumiony ryk i przekrwione oczy.
- Chodź do obozu - wyszeptała, schodząc ostrożnie po odłamkach skalnych z powrotem na ulicę. Nie minęła minuta, a Jacob podążył za nią.
  Umarłego spalili razem z resztą. Zwiadowcy wrócili z przyległego małego parku, który otoczony był niskim, połamanym ogrodzeniem. Przeczesanie parku zajęło im nieco ponad pół godziny, a po wszystkim, mężczyźni poklepywali się po plecach i uśmiechali się do siebie jak najzwyklejsi kumple przy barze, popijający spienione piwo. Świat się zmienia, ale pewne zachowania zostają, pomyślała wtedy Alys.
   Wśród zwiadowców powracających na drogę zauważyła Oscara, którego policzek zadrapano cienkimi paznokciami albo porysowano ostrą gałęzią. Jego twarz rozświetlał dumny uśmiech, gdy chłopak rozmawiał ze swoim starszym bratem. Malcolm zmierzchwił mu czuprynę, po czym powiedział do niego coś, co najwyraźniej go rozbawiło.
   Pierwszy zabity umarły Oscara, pomyślała Alys, przypominając sobie próg własnego domu cztery lata temu. Nie potrafiła nazwać tego zabójstwem, ale wiedziała, że w tym momencie coś w niej pękło. Unicestwiła coś żywego - coś, będącego namiastką ludzkiego bytu.
- Idziesz, Al? - spytał Jacob, ruszając za resztą zwiadowców do miejsca, w którym zostawili rzeczy jak i dwóch pilnujących je strażników. Alys czuła, że zaraz zemdleje z nadmiaru emocji.
   Zdołała zrobić tylko kilka kroków, gdy przylgnęła do niej Wendy. Jej rude włosy powiewały na wietrze jak płomienista chmura przypominająca piaskowe obłoki.
- Byłaś bardzo dzielna - odezwała się do niej zwiadowczyni, obdarzając ją przyjaznym, choć nieco zmęczonym uśmiechem.
- Ja? - zapytała zdziwiona Wendy. - To ty walczyłaś z umarłymi!
- A ty odnalazłaś Jacoba i wezwałaś posiłki - odparła Alys. Chwyciła ją za dłoń w geście wsparcia, tak jak wcześniej Jacoba, i skinęła głową. - Dziękuję. Wiem, że kontakt z naszymi towarzyszami musiał być dla ciebie trudniejszy niż dla mnie walka z umarłymi.
   Wendy nie odpowiedziała, a jej twarz jakby poszarzała. Alys pomyślała, że niepotrzebnie zaczynała ten temat, ale prędzej czy później, gdy bitewny pył i napięcie opadną, Wendy znów zacznie rozmyślać o tym co się dzisiaj stało. O ile, rzecz jasna, nie siedzi to w jej umyśle przez cały czas.
- Co się teraz ze mną stanie? - spytała dziewczyna, nie puszczając dłoni Alys.
- Na razie będziesz przy mnie, a ja spytam o ciebie naszego dowódcę - odpowiedziała z westchnięciem. Jacob idący przed nią obrócił się na moment i spojrzał na obie dziewczyny, po czym ruszył dalej przed siebie, uznając, że nie warto im przeszkadzać. - Zwiady trwają cztery dni, nie ma sensu, żebyś z nami zostawała. Będziesz w niebezpieczeństwie. Myślę, że Hale znajdzie sposób, by cię oddelegować do obozu.
   Ciałem Wendy wstrząsnął dreszcz.
- Chcę, żebyś ty mnie oddelegowała - powiedziała poważnie, a jej zielone oczy rozbłysły strachem. Alys westchnęła.
- Ja też - przyznała, choć miała pewność, że Hale jej na to nie pozwoli. Będzie musiała z nim porozmawiać - poprosić go, by wybrał do eskorty zaufanych ludzi - takich, którzy nie skrzywdzą Wendy ponownie. Druga sprawa to to, że jeden zwiadowca prawdopodobnie nie wróci dziś do reszty i to najwyraźniej z jej powodu...
   Szli do obozu bardzo długo, Hale przeniósł ich zapasy w całkiem inne miejsce, gdy ona była zajęta walką z umarłymi. Na końcu ulicy znajdował się mały plac pod sporej wielkości budynkiem o niskim, nachylonym dachu. Z jego ścian odleciał kolorowy tynk, ale Alys poznała, że w lepszych czasach był to supermarket. Parking pod nim wyglądał bardzo pusto z jednym samochodem, postawionym na środku, z którego ktoś wykradł prawdopodobnie większość ważnych części.
   Hale obrócił się, a Alys zauważyła, że z twarzy mężczyzny zniknęły wszystkie oznaki witalności, a ukazał się jego wiek.
- Tutaj rozbijamy obóz. Jesteśmy osłonięci z dwóch stron, z przodu mamy drzewa i pustą ulicę więc łatwo będzie namierzyć wroga - ogłosił. - Jacob, Alys, Malcolm i Oscar, zajmiecie się rozpalaniem ognisk. Joe, Mitchell i Steward...
   Alys nie przysłuchiwała się dalszym poleceniom, ale jednomyślnie ze swoimi przyjaciółmi ruszyła w kierunku równo rosnących drzew, tworzących alejkę między parkiem a ulicą. Ich cień dodawał im poczucia skrycia przed wszędobylskimi oczami oraz pozwalał na odpoczynek.
   Malcolm pożyczył od jednego ze zwiadowców małą siekierę i porąbał mniejsze drzewa i gałęzie, tak by użyć ich do rozpałki. Alys i Wendy zaczęły zbierać gałęzie i zanosić je na środek parkingu. Wkrótce dołączył do nich Oscar, drepcząc za nimi o swoich krótkich nogach. Jacob wspomógł Malcolma, łamiąc gałęzie gołymi rękoma. Jeśli nie udało mu się jakiejś połamać, obrzucał ją przekleństwami, które bawiły Malcolma, a irytowały Alys.
   Praca szła im szybko i wkrótce nazbierali tyle drewna, że mogli dzięki temu rozpalić pięć ognisk. Zostawili resztę rozpałki w jednym miejscu i zajęli się rozpalaniem. Alys skorzystała z okazji i podeszła do Pierwszego Zwiadowcy.
- Hale - zaczepiła go, gdy układał resztę zapasów i cienkich reklamówek z żywnością obok swojego śpiwora, by mieć na nie oko oraz by reszcie nie przyszło do głowy nic podbierać.
- Co? - spytał, obracając się do niej.
- Jest ze mną dziewczyna... Wendy. Musi dostać się do obozu, najlepiej jak najszybciej. - wyrzuciła z siebie, wpatrując się z nadzieją w oblicze mężczyzny. Hale odchrząknął i podparł się pod boki.
- I co ja mam z tym faktem zrobić? - mruknął, marszcząc brwi. - Alys, nie panikuj. Za chwilę znajdzie nas reszta zwiadowców, po których zaraz wyślę ludzi i wtedy okaże się że mamy przynajmniej piątkę ocalonych. Zawsze tak jest. Poza tym zaraz zajdzie słońce i nie zdążyliby dotrzeć do obozów z eskortą. Niestety, tę noc musi spędzić tutaj. Rano wyślę ludzi...
- Hale - wtrąciła niepewnie Alys. Nie wiedziała, jak miała to wyrazić. Wierzyła Hale'owi, że wysyłanie ludzi do Północy o tej porze to głupi i niebezpieczny pomysł, ale wiedziała też, że Wendy będzie przerażona wizją spędzenia nocy na placu pełnym facetów. - Ta ocalona... jest bardzo zranioną osobą. Bardzo zależy mi na tym, by odprowadzili ją odpowiedzialni ludzie...
- Kto z nas nie jest zraniony, Alys? - zapytał Hale z bezbarwnym spojrzeniem. W jego głosie pobrzmiewał smutek. - Nie martw się, wyślę swoich najlepszych ludzi.
- Bardzo ci dziękuję - odpowiedziała Alys, a jej ciało zalała fala ulgi.
   Hale obrócił się i krzyknął do swojego towarzysza.
- Jason, gdzie jest Tom? - spytał. Alys drgnęła, czując, że wie coś w tej sprawie.
- Nie mogłem go znaleźć, Hale - powiedział niski zwiadowca z ciemnym zarostem i krzaczastymi brwiami. Wyglądał trochę jak połączenie krasnoludka i siłacza.
- Gdzie go ostatni raz widziałeś? - dopytywał się Pierwszy Zwiadowca, siadając na swoim śpiworze i ściągając buty. Przed nim płonęło małe ognisko rozpalone przez Alys.
- Rozdzieliliśmy się przy ogródkach działkowych - Jason wzruszył ramionami. - Obszedłem część mieszkań, ale go nie znalazłem, więc pomyślałem, że może sam wrócił.
   Alys poczuła, że zaraz zemdleje. Za sobą usłyszała kroki i prawie drgnęła, gdy Jacob położył dłoń na jej ramieniu.
- Hale, wiem, gdzie jest Tom - rzekł wypranym z emocji głosem. Hale przekrzywił głowę w jego kierunku, a na jego twarzy zagrało kilka uczuć. Alys nie potrafiła ocenić, które były najsilniejsze.
- To znaczy? - zapytał ostrożnie, patrząc to na Alys, to na Jacoba.
   Jacob ścisnął lekko ramię dziewczyny, sugerując jej jasno, że sama powinna to wyznać. Alys z jednej strony miała żal do przyjaciela, że zostawia ją na lodzie, ale z drugiej wiedziała, że sama musi powiedzieć prawdę.
- Hale, Tom już tutaj nie wróci - wydusiła z siebie ze łzami w oczach.
   Pierwszy Zwiadowca stanął jak wryty, wpatrując się twardo w Alys, jakby badał, czy dziewczyna mówi prawdę.
- Co się z nim stało? - zadał to pytanie tak słabo, że Alys z początku go nie usłyszała.
- Jest martwy... - odpowiedziała wymijająco, ale Hale tylko zacisnął dłonie w pięści.
- Co się z nim do cholery stało?! - wykrzyknął, zwracając na siebie uwagę wielu obecnych.
   Alys miała ochotę się rozpłakać, ale czuła, że musi być silna. Zniesie nawet najgorszą karę za to, co się stało.
- Zrobił krzywdę Wendy... Ja nie chciałam, nie mogłam stać bezczynnie... - Hale uniósł dłoń, a jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki.
- Moment. Ty go zabiłaś? - spytał z szokiem. Jacob wciąż milczał.
   Do Hale'a podszedł wysoki mężczyzna, którego rysy twarzy przypominały coś Alys, ale zwiadowczyni nie mogła sobie przypomnieć co.
- Czy ja dobrze słyszę? - zagrzmiał wściekle. - Ona zabiła mojego brata?!
   Alys otworzyła szeroko oczy. Potem wszystko stało się tak szybko. Obcy nie uzyskawszy odpowiedzi, wyskoczył na nią z pięściami. Hale zasłonił ją, chwytając zwiadowcę w unieruchamiający uścisk. Jacob odepchnął Alys i stanął między nią, a jej potencjalnym wrogiem, niczym żywa tarcza.
- Zabiję cię!! - warczał zwiadowca, kipiąc z furii. Do Hale'a dobiegło dwóch zwiadowców i zatrzymało go w porę, bo brat Toma prawie zdołał się wyrwać.
   Alys położyła dłoń na ustach, nie wiedząc czy bliżej jej do zemdlenia czy wymiotów. Poczuła się okropnie z myślą, że zamordowała człowieka - a dopiero teraz ten fakt w pełni do niej dotarł. Od tyłu zaszedł ich Malcolm, a za nim schowała się Wendy, obserwując całe zbiegowisko z otwartymi szeroko oczyma. Alys miała nadzieję, że nie usłyszała z tej wymiany zdań wystarczająco, by zrozumieć, że cała sprawa zaczęła się od niej.
- Uspokój się, Mitchell! - krzyknął Hale, przygniatając go do podłoża. Mężczyzna wierzgał jeszcze przez chwilę, po czym zwiesił głowę, gdy jego twarz zalały łzy. Jacob obrócił się i chwycił Alys w ramiona. Całe jej ciało drżało, obrócone do Mitchella tyłem. - Poskładajmy fakty. Jeszcze nie wiemy, co się tam stało, więc musimy to na spokojnie przyjąć. Doskonale to wiesz, nie jesteś idiotą.
   Mitchell trząsł się w stłumionym szlochu jeszcze przez chwilę, leżąc płasko na parkingu. Zwiadowcy po kolei odsuwali się, upewnieni, że ich towarzysz nie zrobi nic głupiego. Hale dla pewności stanął obok Alys.
- Ciało... - wyszeptał pospiesznie Mitchell, przerywając długą chwilę ciszy. - Trzeba spalić ciało, Hale.
   Pierwszy Zwiadowca skinął głową.
- Wreszcie myślisz rozsądnie, przyjacielu - odparł, gdy zwiadowca wspiął się na nogi.
- Ja pójdę z nim - zgłosił się Jacob, a Alys spojrzała na niego z szokiem. Mitchell dopiero co chciał napaść na nią z pięściami, a teraz jej najbliższa osoba zgłaszała się na ochotnika, by odejść razem z nim. Widziała w tej sytuacji ryzyko, że Mitchell mógłby chcieć się na niej zemścić, krzywdząc Jacoba.
   Ścisnęła z całej siły jego ramię, zwracając na siebie uwagę. Ich twarze dzieliły od siebie centymetry.
 - Nie pozwalam ci, Jake - wyszeptała groźnie, patrząc na niego wzrokiem sokoła szykującego się do złapania ofiary.
- Obiecałem ci coś - mruknął pod nosem, opuszczając swoje silne ramiona. Alys niechętnie go puściła, czując, że uchodzą z niej wszystkie siły. Spojrzała na zachód, gdzie słońce opadało ku horyzontowi. Nie potrafiła oceniać czasu na podstawie ruchu słonecznego, ale była pewna, że nie zostało im wiele czasu. Po błękicie nieba rozlały się żółte i pomarańczowe barwy.
   Patrzyła za odchodzącymi z przejęciem. Mitchell starał się na nią nie patrzeć, choć jego sylwetka wydawała się spięta, jakby był przygotowany zarówno do obrony, jak i do ataku. Akurat z tym drugim nie różnił się wiele od brata.
- Nie martw się, Alys - odezwał się do niej Malcolm, który niespodziewanie pojawił się obok niej. - Zaraz wróci.
- Nie mam pewności, Mack - odpowiedziała smętnie, wpatrując się w dwie ciemne sylwetki, znikające za drzewami alei.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz