środa, 23 marca 2016

Schronienie

   Pognała co tchu ku odległemu parkowi, bojąc się najgorszego. Po obu stronach stały budynki, które wydawały się bronić alei przed wysokimi wodami rzeki przepływającej tuż za nimi niczym czarna wstążka. Alys czuła, jak opuszczają ją siły, ale z każdym wystrzałem strzelby dostawała nowej dawki energii. Cały czas myślała o Jacobie, o tym, że jest w niebezpieczeństwie i że jej potrzebuje.
Gdy rozległ się szósty wystrzał, Alys wyłoniła się z końca alei i ujrzała coś, co zmroziło jej krew w żyłach.
   Na środku drogi skradała się zgraja kilkunastu umarłych, którzy zawężali ciasne kółko, w środku którego stało dwóch zwiadowców. Pierwszym, którego bez problemu poznała Alys był Malcolm, wymachujący wściekle strzelbą Jacoba w kierunku atakujących go umarłych. Jednego trafił w twarz lufą, odpychając go, po czym wymierzył w niego i wystrzelił. Rozległ się siódmy wystrzał i umarły padł na ziemię, przygniatając swojego poszarpanego towarzysza. Za nim Jacob wymachiwał wściekle sztyletami. Koło jego stóp leżała strzelba Alys, której musiał użyć zanim umarli zaatakowali go z tak bliska. Jacob wyglądał jak rozjuszona bestia - rzucał się na wrogów, kopał i wierzgał, a jego dłonie obracały się szybko jak syczące głowy kobr, posyłając rozcięte ciała umarłych we wszystkich kierunkach.
   Umarłych jednak było zbyt wielu i Alys widziała, że nawet jej przyjaciele nie dadzą sobie rady z taką liczbą wrogów. Podeszła szybkim krokiem, trzymając się za obolały brzuch i krzyknęła w chwili, gdy mężczyzna z rozdartą koszulą skoczył na Jacoba od tyłu, przygniatając do ziemi. Alys skoczyła do przodu, biorąc do ręki znaleziony rewolwer i wycelowała nim w umarłego.
   Rozległ się wystrzał, a Alys dopiero pomyślała o tym, co by się stało, gdyby pistolet nie zadziałał. Nawet nie zdążyła go wypróbować... Mimo to umarły oberwał strzał w głowę i obrócił się na bok, gdy Jacob zepchnął go siebie. Zanim jednak doskoczył do niego następny, Alys podeszła znów o kilka kroków i wymierzyła w kolejnego wroga.
- Alys! Ty żyjesz! - krzyknął Malcolm zdumiony. Jacob wciąż leżał powalony na drodze, więc nie zdążył jej zauważyć. Gdy jednak usłyszał głos swojego przyjaciela, uniósł głowę w szczerym zdziwieniu.
   Alys jednak rozejrzała się po pozostałych umarłych i naliczyła ich szóstkę. Nie mogła się jeszcze nacieszyć ze spotkania z chłopakami i dobrze o tym wiedziała. Jej palce poruszyły się lekko, gdy po raz kolejny zaciągnęła spust. Umarli padali na muchy, głównie za sprawą Malcolma, którego pojawienie się Alys dodało nieco nadziei. Jacob skoczył na nogi i kopnął najbliższego umarłego, jeszcze chwiejąc się na swoich kończynach. Miał wokół twarzy kilka szram, ale wciąż walczył, nie chcąc się poddać kilkorgu upiorów.
   Malcolm strzelił do dwójki, która postanowiła uciec, zauważywszy zbliżającą się przegraną, za to Alys skupiła się na wyeliminowaniu rywali Jacoba. Ani przez sekundę nie dopuściła do siebie myśli, że mogłaby chybić i trafić w przyjaciela i rzeczywiście jej kule trafiały prosto w cel.
   Gdy padł ostatni umarły, nad aleją zapadła ciężka kurtyna ciszy, niemal przygniatająca. Jacob dyszał ciężko, opierając się o kolana, ale zdążył opanować oddech i spojrzeć na Alys. Dziewczyna schowała rewolwer za pas i podeszła szybkim krokiem, chwytając go mocno w objęcia. Pierwszy raz od walki w parku poczuła się bezpiecznie. Zawsze tak było przy Jacobie, jakby Alys zachowała moment ocalenia przez chłopaka wtedy w jej domu i rozpamiętywała go za każdym razem, gdy był blisko, jako dowód, że ktoś jeszcze się o nią troszczy.
- Ty idiotko - westchnął, przyciskając ją mocno, a Alys zachichotała ponuro. - Pływać ci się zachciało? Serio?
   Alys puściła w końcu przyjaciela i spojrzała na niego z troską. Mimo że to ona była poturbowana w prądach rzeki i jeszcze wcześniej, w walce z umarłymi, to wyglądała i tak o niebo lepiej niż Jacob. Co się stało od tego czasu? Wiedziała, że gdy się dowie, będzie dziękowała losowi, że jej przyjaciele radzili sobie tak dobrze z walką wręcz. Gdyby tak nie było, zapewne podzieliliby los tych nieszczęśników, których ciała zdążyły spłonąć w pożarze parku.
   Spojrzała na Malcolma w chwili, gdy chłopak objął ją i obrócił dokoła, jakby ważyła nie więcej niż szmaciana lalka. Alys zdziwiła się tą reakcją, w końcu nigdy nie była na tyle blisko z chłopakiem, by potrafiła witać się z nim tak otwarcie.
- Czy ciebie cokolwiek zabije, Carley? - spytał zaczepnie, uśmiechając się do niej przyjaźnie. Alys wzruszyła ramionami z nieco wymuszonym uśmiechem, który zamienił się szybko w grymas, gdy po jej ciele przeszła migawka bólu pochodzącego ze spiętego brzucha. Dotknęła posiniaczonego miejsca i pożałowała, że nie owinęła sobie grubiej miejsca zetknięcia ze spróchniałym pniem. Chociaż, gdyby straciła jeszcze jedną chwilę, nie zdołałaby dotrzeć do Jacoba na czas...
- Alys, wszystko gra? - spytał Jacob, podtrzymując ją. Alys zagryzła zęby i pokiwała głową stanowczo, jednak nie na tyle, by przekonać o tym samą siebie.
- Zabierajmy się stąd - mruknął Malcolm, jakby w ciągu sekundy jego zaskakujące szczęście ze spotkania z Alys zmieniło się w wyostrzoną czujność. Był jednym z lepszych zwiadowców, więc Alys nie miała wątpliwości, że często zmieniał nastrój, zależnie od sytuacji. - Już po zachodzie. Maise na bank nas nie wpuści - powiedział z nieskrywanym zaniepokojeniem.
- Znam jedno dobre miejsce - odparła Alys, prostując się. Może mieszkanie Jesella nie było położone w bezpiecznych okolicach, ale i tak było lepszym pomysłem niż spędzenie nocy pod drzwiami Północy. Skoro umarli nie wdarli się tam dotąd, to jedna noc nie powinna zrobić różnicy. - Jest tu, niedaleko. Lepiej chodźcie.
- Możesz iść? - spytał Jacob, patrząc na nią z współczuciem. Na pewno nie widział momentu, gdy umarły rzucił nią w dół brzegu, ale mógł się domyślać, że została mocno poturbowana, o ile nie powiadomił go Malcolm, który był świadkiem całego zajścia.
- Mogę biec - oznajmiła Alys z nieukrywanym uśmiechem, ruszając szybkim krokiem w kierunku mostu.
   Malcolm odwrócił się jeszcze i wyciągnął zza pazuchy zapałki, po czym cisnął jedną w połączoną masę ciał, pokrywającą ulicę. Płomień pochłonął nogi starszego umarłego i głowę jego towarzysza. Zwiadowca opuścił ulicę i podążył za Alys, zostawiając za sobą pasmo pogorzeliska.
   Ciemność zalała ulice nagle, jakby słońce z ulgą zniknęło za widnokręgiem po spowolnionym tempie wędrówki po horyzoncie. Stare kamieniczki wyglądały na pozbawione życia, jakby światło zabrało z nich resztki dawnego uroku.
   Cała trójka podążała w ciszy, wiedząc, że ich rozmowy mogą dotrzeć do czyichś uszu. Droga zbiegała w dół, by znów wspiąć się do góry na krótko przed spotkaniem z mostem. Alys miała świadomość, że jest w tym miejscu po raz trzeci dzisiejszego dnia i że wcale nie była tym zachwycona.
   Skręciła w uliczkę i zaraz wypatrzyła wysoki budynek, majaczący nad resztą niczym doświadczony nauczyciel. Kiwnęła do swoich towarzyszy, wskazując na kamienicę w chwili, gdy ich uszu dobiegły rozdzierające wrzaski umarłych znajdujących się niedaleko rzeki.
   Alys rozejrzała się szybko, muskając palcami swój rewolwer, ale nie zauważyła na razie żadnych wrogów.
- Szybko - pospieszył ich Malcolm, wyprzedzając Alys tuż przy drzwiach. - Zanim zobaczą, gdzie jesteśmy.
   Zwiadowcy zniknęli za drzwiami, które zamknął ostrożnie Malcolm. Gdy jego wysoka postać pojawiła jako ostatnia w wąskim korytarzu, Alys pozwoliła sobie na oddech ulgi.
- Chodźcie do mieszkania. - powiedziała, przeskakując co drugi schodek, by dostać się do następnych drzwi jak najszybciej. Jacob ruszył za nią od razu, zaś Malcolm zawahał się i sprawdził zamek w drzwiach, żeby upewnić się, że są bezpieczni.
   Alys stąpała najciszej, jak potrafiła, ale i tak wyobraźnia płatała jej figle i zdawało jej się, że dźwięk jej kroków niesie się echem po całej kamienicy.
  Weszła do mieszkania i od razu poczuła ucisk w żołądku - wcale nie wyglądał teraz tak bezpiecznie, jak wcześniej. Ciemność pozbawiła je resztek uroku, które nadało jej zachodzące słońce. Teraz z trudem wypatrzyła po ciemku kształty mebli, a po bokach ścian zamiast progów do innych pomieszczeń ziały czarne dziury.
   Alys stanęła na środku głównego pokoju i rozejrzała się uważnie, przyzwyczajając oczy do narastającej ciemności. Jacob był tuż za nią i zapewne robił to samo, bo gdy skończył, westchnął z ulgą.
- Czyli Przystań nie jest aż tak splądrowana, jak myślałem - powiedział w momencie, gdy Malcolm zamknął drzwi do mieszkania.
   Alys zmarszczyła brwi i zerknęła za siebie na chłopaków, przypominając sobie o czymś.
- Znacie kogoś o nazwisku Jesell? - spytała, obserwując uważnie ciemne twarze obu towarzyszy. Żałowała, że nie mogła zobaczyć ich reakcji, bo na pewno byłyby interesujące.
   Widziała jak Malcolm i Jacob spojrzeli po sobie, jakby potrafili również zobaczyć coś w tej ciemności.
- Chodzi o tego burmistrza Jesella? - spytał Malcolm obojętnym głosem. Alys wytrzeszczyła oczy.
- Był burmistrzem? - zapytała ze zdziwieniem, choć w sumie mogła się domyślić, że zwykły urzędnik nie dbałby o dostawy do Przystani z zewnątrz. Może to tylko obowiązek, ale jednak Alys poczuła niesmak na myśl, że głowa tego miasta chciała je opuścić w chwili ataków umarłych.
- A czemu pytasz? - zagadnął ją z ciekawością Jacob, podchodząc bliżej. - Znalazłaś coś o nim?
   Alys wzięła wdech, starając się opanować złość na człowieka, którego nawet nie spotkała osobiście. Jak mógł zachować się w ten sposób? Dla Alys było to nie do pojęcia, ale otaczali ją sami silni przywódcy - Maise, Hale, więc nic dziwnego, że ciężko było jej sobie wyobrazić taką postawę. Maise nigdy nie uciekłaby z Przystani, nie - kiedy mieszkali tu ludzie, którym groziło śmiertelne niebezpieczeństwo.
- To jego mieszkanie - odpowiedziała wolno. - Przeszukałam jego dokumenty, gdy szukałam broni i znalazłam list... Nie zrozumiałam go do końca, ale wychodzi na to, że chciał uciec z Przystani.
   Jacob zaklął pod nosem, używając najgorszych słów określających zdrajcę, natomiast Malcolm przyjął to dość obojętnie.
- Znalazłaś coś jeszcze? - spytał spokojnie, jakby rozmawiali o pogodzie. Alys pokręciła głową.
- Nie miałam na to czasu - odparła w obronie. - ale myślę, że coś tu jeszcze musi być.
   Ciszę rozdarł ryk umarłego, nieco odległy, ale głośny, jakby wróg znajdował się tuż za oknami.
- Dobra, wypoczniemy i zaczekamy, aż umarli odejdą - Malcolm ułożył plan. - Potem weźmiemy latarkę i poszperamy w papierach.
   Alys i Jacob skinęli chętnie głowami, głównie dlatego, że oboje potrzebowali snu i odpoczynku. Najbardziej jednak Alys pragnęła pogrążyć się w błogim uczuciu bezpieczeństwa, za którym tęskniła od opuszczenia Północy.
   Przypomniała sobie jednak o ranie na brzuchu i ruszyła w kierunku małej łazienki, która znajdowała się po lewej stronie sypialni. Przeszła przez nią, rzucając spojrzenie na jedno szerokie łóżko i weszła do łazienki, poszukując po omacku apteczki, z której wcześniej wyciągnęła świeże bandaże. Zostawiła tam wtedy drugi zapas, planując, że tu wróci, gdy odnajdzie Jacoba.
- Szukasz czegoś? - na dźwięk głosu Jacoba podskoczyła. Spojrzała w tył, ale zanim zobaczyła w zaniku ciemności sylwetkę przyjaciela, prędzej poczuła jego zapach. Pachniał metalem i popiołem - niby dość brutalna, ale i przyjemna woń.
- Bandaży - odparła wolno, przypominając sobie, po co tu przyszła. Jacob przeszedł obok i zaczął szukać razem z nią.
- Bardzo cię drasnęli? - zapytał z troską, po czym wyciągnął ze swojego plecaka latarkę i zaświecił ją, odganiając cienie na zewnątrz łazienki. Alys zasłoniła oczy, gdy światło unieruchomiło ją w jednym miejscu. Przetarła je i gdy jej wzrok przyzwyczaił się już do latarki, Jacob wyciągnął do niej rękę z trzymanym w niej czystym bandażem.
- Nie - skłamała, biorąc do ręki opatrunek. Spojrzała wymownie na Jacoba, a gdy nie zareagował, uniosła nieco bluzkę i odwinęła zabandażowany na szybko brzuch.
- Wcale - mruknął Jacob, a gdy Alys odwinęła cały bandaż, syknął ze współczucia, patrząc jej w oczy. - Dlatego właśnie powinnaś była zostać w Północy - powiedział, a Alys puściła to mimo uszu.
Spróbowała owinąć sobie brzuch nowym bandażem, ale jęknęła, gdy tylko próbowała się zgiąć. Jacob westchnął i podał jej latarkę.
- Trzymaj - burknął, odbierając jej bandaż. Widziała po nim, że był zły - za pewne na nią, bo zdecydowała się pójść z nim na zwiady, ale przede wszystkim też na siebie, że jej na to pozwolił. - Chyba widziałem tu jakieś maści - powiedział i obrócił się tyłem do niej, do apteczki, z której wziął bandaż. Alys poświęciła mu latarką.
- Maise już pewnie spisała nas na straty, co? - zagadnęła go niezbyt pozytywnym tonem. Już widziała swój powrót oczyma wyobraźni i pełen wyrzutu wzrok Maise. A co dopiero pomyśli sobie Elle - Alys obiecała jej, że wróci.
- Nie pierwszy raz i nie ostatni - odparł Jacob, a Alys przypomniała sobie, gdy Jacob, Malcolm i Alan zostali w Przystani na noc i powrócili następnego dnia. Dziewczyna miała ochotę go wtedy udusić, gdy zobaczyła go o poranku pod drzwiami Północy, tym bardziej, że całą noc bała się, że przepadł.
- Wielu zwiadowców zginęło? - zapytała cicho dziewczyna, gdy Jacob wyciągnął z apteczki maść i podszedł do niej.
- Czterech - powiedział, nie patrząc jej w oczy. Dał jej chwilę, by oswoiła się z tą okrutną prawdą i posmarował posiniaczone miejsce maścią. Alys jęknęła, gdy palce przyjaciela dotknęły miejsca, które dokuczało jej od walki w parku, ale szybko po jej brzuchu rozeszło się ciepło leku.
- To nasza wina? - zapytała go Alys, a jej głos zadrżał. Naprawdę czuła się winna - ona i Jacob poszli do tego parku, a inni chcieli im tylko pomóc. Kto by pomyślał, że poświęcą dla nich życie.
   Jacob spojrzał na nią, a po jego ciemnych oczach przemknął cień lęku. Szybko jednak znów zajął się opatrywaniem Alys, jakby praca mogła odepchnąć od niego złe myśli.
- Nie myśl już o tym - skończył ten temat Jacob, zatykając maść i biorąc do ręki bandaż.
Alys obróciła wzrok. Nie potrafiła nie myśleć o tym, że nie zobaczy już więcej znajomych twarzy czterech osób. Nawet nie spytała przyjaciela, kim byli, ale nie chciała go denerwować, więc postanowiła spytać o to Malcolma, gdy Jake zaśnie.
- Miałaś dużo szczęścia - wyszeptał Jacob głosem pełnym napięcia. - Kiedy wpadłaś do wody, myślałem, że już po tobie.
   Jacob był mistrzem ukrywania emocji, dlatego Alys ciężko było poznać czy przemawia przez niego strach czy czułość.
- Gotowe - odparł, gdy skończył bandażować brzuch przyjaciółki. Alys zerknęła na swoją talię i zobaczyła, że Jacob doskonale się spisał - siniaki były owinięte tak szczelnie, że czuła się sto razy lepiej, mogąc poruszać się bez rozlewającego się po jej ciele bólu.
- Jake... - zaczęła, chcąc mu podziękować, ale w progu łazienki stanął Malcolm, świecąc im po oczach latarką.
- Już opatrzona? - spytał, kiwnąwszy w kierunku Alys. Dziewczyna zsunęła podwiniętą bluzkę i wzięła latarkę od Jacoba.
- Macie coś do jedzenia? - zapytała, patrząc wyczekująco na obu zwiadowców. Jacob sięgnął do plecaka i wyjął z niego suche bułki z baleronem, które rano zabrał z kuchni Gwen. Alys wzięła je bez zastanowienia i zaczęła jeść łapczywie.
   Malcolm westchnął i usiadł na łóżku w sypialni.
- Gdzie cię wyrzuciło? - zapytał ją, gdy Jacob odchrząknął, spoglądając w stronę salonu.
- Idę zobaczyć, gdzie są umarli - poinformował ich i zniknął w progu. Alys zobaczyła, jak jego cień staje nachylony przy oknie.
- Niedaleko mostu - odpowiedziała Malcolmowi, przełknąwszy duży kawałek bułki. Czuła nieprzyjemne uczucie w żołądku, do którego już niedługo miał dostać się pierwszy w tym dniu posiłek.
   Malcolm kiwnął głową, przyjmując odpowiedź. Alys musiała przyznać, że wczoraj myślała o nim całkiem inaczej - gdy przebywał w Północy stawał się uśmiechnięty i pewny siebie, jako zwiadowca zaś był obojętny i pełen dystansu, jakby dwie różne postaci składały się w jedną osobę Malcolma. Dziewczyna nabrała do niego szacunku, ale czuła też, że powinna się od niego nauczyć tej chłodnej krytyki.
- Skąd wziął się pożar w parku? - zapytała zamiast tego, chcąc mieć jasność w tej sprawie. Malcolm zgasił latarkę, która i tak na razie nie była mu do niczego potrzebna, a Alys zajęła miejsce na łóżku obok niego, oczekując informacji.
- Hale kazał nam spalić te wszystkie zwłoki, nie obchodziło go, czy pożar się rozniesie - odparł chłodno. - W każdym razie ogień na pewno zatrzymałby się przy brzegu rzeki.
   Alys zamrugała. Rzeka była rzeczywiście zbyt szeroka, by nawet gałęzie drzew po dwóch brzegach mogły się stykać, chyba że ogień przeszedłby przez jeden z dwóch drewnianych mostów, ale najpewniej zanim zdołałby to zrobić, drewniane konstrukcje rozwaliłyby się i wpadły do rzeki. Jacob stał przy oknie, wpatrzony w ulicę za jego szklaną powierzchnią, jakby oczekiwał, że wyskoczą z niego umarli. Wyglądał tak ponuro i groźnie, że gdyby jakikolwiek żywy trup spojrzał w jego przeraźliwe, ciemne oczy, zapewne przestraszyłby się jako pierwszy.
- Hale pozwolił wam mnie szukać? - spytała Alys tak cicho, że słowa ledwie wypłynęły z jej ust. Nie chciała, by Jacob ją słyszał. Malcolm zerknął na nią i pokręcił głową z cieniem uśmiechu, który zobaczyła mimo ograniczonej widoczności.
- Wcale nie pozwolił - odpowiedział równie cicho Malcolm, jakby zdradzał jej sekret. Alys zerknęła na Jacoba, którego sylwetkę oświetlał prawie pełny księżyc i upewniła się, że nie zainteresował się ich rozmową. - Prawdopodobnie wyrzuci Jacoba za niesubordynację, mnie pewnie też, bo zgodziłem się z nim iść.
   Alys zamarła w szoku. Jacob sprzeciwił się rozkazowi Hale'a? Cóż, przypuszczała, że to zrobi, ale i tak dziwił ją ten nagły bunt przyjaciela wobec swojego dowódcy, zwłaszcza wobec kogoś tak szanowanego i groźnego jak stary zwiadowca. Musiał być naprawdę zdeterminowany, by postawić swój dalszy los w Północy na jednej szali.
- Sprzeciwiliście się Hale'owi? - spytała Alys, czując się głupio, że o to pyta, skoro przed chwilą Malcolm jej to powiedział. Jednak wciąż nie potrafiła uwierzyć, że ten sam Jacob, którego znała, mógł zrobić coś takiego.
- Jacob mu zwiał - po głosie Malcolma Alys poznała, że chłopaka rozbawiła cała ta sytuacja, jakby nie uważał, że Hale zdobyłby się na wyrzucenie jego i Jacoba ze zwiadowców, lub jakby ta możliwość go kompletnie nie ruszała. - Prawdę mówiąc, chyba domyślił się, że przeżyjesz ten cały upadek do wody, dlatego szedł cię szukać.
- A ty poszedłeś za nim? - dopytywała się. Może nie czuła do Malcolma sympatii, ale był to mały zalążek czegoś na kształt przyjaźni, który wzrósł o milimetr wyżej, gdy chłopak postanowił pomóc Jacobowi w odszukaniu jej.
   Jacob zerknął w ich stronę, nadal stojąc przy ramie okna.
- Wiesz, że poszedłbym za nim, nawet gdyby wpadł w największy syf - odparł Malcolm optymistycznym głosem. Kącik ust Alys wygiął się lekko w uśmiechu. Dobrze, że jej przyjaciel miał kogoś takiego.
   Jacob wstał od okna i podszedł do swoich towarzyszy, gdy upewnił się już, że ulica jest bezpieczna. Choć w dalszym ciągu dochodziły ich odgłosy wrzasków umarłych, to były jednak zbyt odległe, by się nimi przejmować. Alys spojrzała na salon za plecami przyjaciela, którego oświetlały promienie księżyca. Jego blady blask odkrywał sekrety pomieszczenia, kawałek po kawałku, gdy postać satelity zmieniała położenie względem Przystani. Kurz, który był wszechobecny w mieszkaniu Jesella, oderwał się od mebli i tańczył w tym białym blasku, jakby obecność zwiadowców w opuszczonym budynku była powodem do świętowania.
- Obejmę wartę, a wy prześpijcie się kilka godzin - powiedział, opierając się o próg sypialni. Alys nawet nie trzeba było do tego nakłaniać - czuła, jak jej mięśnie domagają się wypoczynku po tym ciężkim dniu.
- Okej, stary - odpowiedział Malcolm, ziewając. - Tylko nie próbuj zasnąć.
- Nie martw się - Jacob niemal się zaśmiał w odpowiedzi. - Nie spróbuję.
   Alys ziewnęła przeciągle i wyciągnęła z kieszeni swój pistolet, po czym położyła go delikatnie na ledwie widocznym stoliku nocnym i zdjęła buty. Malcolm w tym czasie po prostu ułożył się w poprzek łóżka i złożył ręce pod głową. Zanim Alys ułożyła głowę na pościeli metr od chłopaka, już usłyszała jego ponure chrapanie.
   Jacob w tym czasie postawił obok siebie strzelbę Alys, którą wciąż trzymał w dłoniach i usiadł pod ścianą, opierając się o chłodną powierzchnię. Dziewczyna usłyszała jego ciche westchnięcie pełne ulgi, jakby Jake dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że są bezpieczni. Alys miała ochotę mu podziękować za to, że nie spisał jej na straty i że ruszył jej szukać, ale mimowolnie odrzuciła ten pomysł. W głowie miała pustkę, tak jakby nie wiedziała, w jaki sposób okazać komuś wdzięczność. Miała tak samo odporny umysł jak jej ojciec i nie wierzyła w siłę słów - jeśli ktoś chciał komuś okazać sympatię, nie potrzebował do tego komunikacji werbalnej. W duchu postanowiła sobie, że kiedyś mu się za to odwdzięczy, dodając swój dług do kolejnych, tych z odległej przeszłości, gdy się poznali.
   Z tą myślą zasnęła, chcąc pogrążyć się w ciemnej otchłani swojego umysłu, byle tylko zapomnieć o dręczących ją wspomnieniach dzisiejszego dnia. Niestety, nie potrafiła się od nich oderwać, wciąż wspominając kolejne twarze umarłych, które przerażały ją już z odległości, a co dopiero w bezpośredniej walce. Życie w Przystani było jak koszmar, z którego nie mogła się obudzić, nawet, jeśli bardzo tego pragnęła. A ona postanowiła pogrążyć się w tym mrocznym śnie jeszcze bardziej i zostać zwiadowcą...


wtorek, 8 marca 2016

Rekonwalescencja

   Woda wlewała się Alys do płuc, wypłukiwała ją z wszelkich sił i starała się zanieść na dno. Dziewczyna jednak cały czas walczyła, starając się wydostać na powierzchnię. Jej pokłady energii kończyły się z każdą minutą wraz z nadzieją na wydostanie się z lodowatej wody. Czuła w ustach jej podły smak - smak krwi, brudu i ziemi.
   Gdy myślała, że już utonie, ostatkami sił złapała się czegoś, co wystawało przy brzegu. Wspinała się po tym, jak po linie, starając się dojść do jaskrawego światła nad powierzchnią wody. Promienie słońca zbliżały się coraz bardziej, aż w końcu naszła ją myśl, że umarła.
   Wtedy wynurzyła się z wody, łapiąc szybko powietrze. Trzymała się wciąż korzenia wystającego nad brzegiem. Woda całą swoją mocą próbowała ją oderwać od podłoża. Nie dała się jednak prądowi. Wiedziała, że być może to jej ostatnia szansa, by przeżyć, zanim rzeka porwie ją dalej i połączy się z większym źródłem.
   Zacisnęła palce na korzeniu, modląc się, by suche drewno się nie złamało. Chwytała coraz to mocniej kolejne, wyższe fragmenty swojej prowizorycznej liny, powtarzając sobie w myślach, że musi wrócić. Musi znaleźć odpowiedzi. Musi przetrwać.
   Zdołała wspiąć się na brzeg i złapać kolejny korzeń, jakby wspinała się po skałach, a nie po miękkiej, ubitej ziemi. Nie ufała jednak swoim stopom. Czuła, jakby za chwilę miały oderwać się od ciała i pognać dalej, w kierunku otwartego nurtu. Zimno wody zdołało już się przebić przez cienką skórę, wychładzając jej ciało niemiłosiernie. Gdy tylko wynurzyła się z wody, wstrząsnęły nią drgawki.
   Podciągnęła się na kawałek trawnika, okalający suchy pień jak wieniec i usiadła na nim, wypluwając z płuc resztki wody. Jej włosy były dosłownie wszędzie - na plecach, przed twarzą, na ramionach. Okrywały ją jak zimny płaszcz, którego nie do końca chciała użyć w tak chłodny dzień, jak ten. Mimo to zaczesała je w tył ręką, czując jak po mokrej, skórzanej kurtce spływa reszta rzecznej wody.
    Żyła. Naprawdę żyła. Udało jej się przetrwać nawet to. Nie nacieszyła się jednak ulgą, bo zaraz jej myśli pognały ku Jacobowi, podsycając spowolnioną pamięć ku dalszej pracy. Po plecach przeszedł dreszcz, niekoniecznie związany z wychłodzeniem organizmu. Jeśli jej przyjaciel nie wyszedł cało z walki z umarłymi, to jej zwycięstwo nad żywiołem nie miało żadnego znaczenia.
   Opierając się o zmarszczony pień, spróbowała się wyprostować, ale zaraz poczuła znajomy ból w okolicach brzucha, który sparaliżował ją w miejscu, odbierając dech. Przypomniała sobie. Umarły... cisnął ją wtedy, w dół zbocza, do brzegu... pień...
   Zdławiła w sobie resztki odbierającego rozum bólu i wyprostowała się dumnie, jakby chciała spojrzeć w twarz śmierci i powiedzieć: "Tu jestem!". Musiała się stąd wydostać. A jak na razie nawet nie wiedziała, gdzie się znajduje.
   Poziom rzeki stale wzrastał, jakby na przekór prośbom Maise o oszczędność wody. Nie była to jednak ciecz, w której Alys chętnie wykąpałaby się w lecie w towarzystwie rozpalonego słońca i letniego żaru. Brudna rzeka wyglądała jak rynna, do której wlewały się wszystkie płyny, mające źródło w okolicy. Czasem pływały wśród nich śmieci i niewielkie przedmioty jak kij od parasola, liście czy resztki papieru z wyrzuconych książek. Raz nawet Alys zauważyła czyjąś rękę, która płynęła z prądem wciąż na północ, starając się dostać do odległego morza. Dziewczyna nie miała pewności, czy ogromna połać wody rzeczywiście tam jest, słyszała to tylko z opowieści taty, które miała nadzieję były choć w kilku procentach prawdą.
   Uniosła jednak głowę i przeraziła się. Nie sądziła, że walka z umarłymi trwała tak długo. A może to ona pochłonięta przez wodę nie zdążyła zaobserwować zmiany czasu? W każdym razie niebo zasnuło się czarno-szarawymi obłokami, które poruszały się szybko we wszystkich kierunkach. Niebo wyglądało, jakby nastała nad nim nieprzenikniona ciemność złożona z potężnych cumulonimbusów. Alys zmrużyła oczy i dopiero teraz stwierdziła, że się pomyliła. Szarość nieba nie mogła oznaczać wieczoru - dopiero po chwili poznała, że to gęsty dym, unoszący się nad Przystanią. Plaga pyłu zakryła całe bezbronne niebo, pozbawiając je resztek optymizmu.
- Jacob - wyszeptała, ale jej głos zabrzmiał jak ciche warknięcie, pełne goryczy. Choć nie poznawała dokładnie otoczenia, w którym się znalazła, to czuła, że pożar trawi kolejne szczątki w parku. Miała nadzieję, że został wywołany celowo, by na zawsze zniszczyć istnienie ludzkich ciał, pokrywających park po ich niedawnej bitwie. Malcolm miał zbyt dużo oleju w głowie, by pozostawić te wszystkie ciała jak gdyby nigdy nic i wrócić do Północy, bo to oznaczałoby, że jego towarzysze umarli na darmo i że niedługo powrócą wraz ze swoimi zabójcami.
   Alys wpatrywała się w rozłożyste korony, które miarowo trawił ogień, widoczne nawet z miejsca, w którym stała. Nie powinien pochłonąć reszty budynków, ale co jeśli tak się stanie? Przez jej myśli przeszła wizja rynku płonącego razem z jego mieszkańcami, ukrytymi w czterech obozach. Jeśli ogień zaskoczyłby ich, nie mieliby nawet drogi ucieczki przez jedno, małe wejście w każdym obozie.
   Stojąc tak, rozglądała się dokoła, starając się zaplanować dokładnie swój powrót. Im dłużej pozostawała z dala od innych zwiadowców, w tym większym była niebezpieczeństwie. Poza tym musiała im pomóc gasić ten rosnący w siłę pożar, zanim strawi dobre pół Przystani. Sięgnęła na plecy, ale nie napotkała tam swojej strzelby, przypominając sobie w ostatniej chwili, że została jej odebrana podczas walk z umarłymi. Jednak, gdy sięgnęła do kieszeni swoich mokrych spodni, a jej dłonie musnęły zwykłą rękojeść noża, zalała ją fala ulgi.
   Odetchnęła z wolna, chwytając pewniej nóż i wyciągając, by się mu przyjrzeć. Na razie posiadała tylko to i tylko ta broń mogła odepchnąć od niej przybliżającą się coraz pewniej śmierć.
   Brzeg był zarośnięty z obu stron, ale nie tak jak park - co dało Alys do zrozumienia, że brzegi musiały być wypalane całkiem niedawno, a istniejąca tu roślinność nie mogła trwać tu od dłuższego czasu. Dzikie chwasty sięgały jej najwyżej kolan, a ich korzenie trzymały się niemal pionowego wzniesienia jak beznadziejne dłonie, uczepione ostatniej szansy przeżycia, jak wcześniej dłonie Alys, gdy złapała się korzenia suchego drzewa. Zerknęła ledwie na swojego wybawcę, który stał spokojnie jak cichy, zgarbiony strażnik tej części rzeki. Oczy Alys rozglądały się czujnie, ale nie potrafiła odnaleźć mostu, mimo że w Przystani znajdowało się ich wiele. Z tego, co mówił Jacob, nawet w parku umieszczono co najmniej dwa.
- Weź się w garść - powiedziała do siebie twardo, choć w głębi duszy cała się trzęsła na wspomnienie ciążącej nad nią paniki wtedy, w parku. Jeszcze nigdy nie czuła tak ogromnej dawki adrenaliny, strachu i pragnienia przetrwania kolejnego dnia. Przed oczami miała kolejne twarze umarłych, którzy ją atakowali, a których ona powaliła. Ciekawe, czy ci ludzie kiedyś zrobiliby to samo, gdyby ona atakowała ich jako umarła. Czy mieliby tak twarde serca, by nie zauważyć w niej krzty człowieczeństwa?
   Poczuła mdłości, które wzmacniał na dodatek ból brzucha. Zerknęła na niego z ciekawością, unosząc do góry swoje mokre ubrania i syknęła, zauważając dwa wielkie sińce, przecinające jej ciało. Musiała się mocno uderzyć o ten pień, pomyślała, prostując na sobie ubrania.
   Plus jej położenia był taki, że za jej plecami rozciągały się gładkie i proste pola, bez żadnych wzniesień i pagórków, dlatego mogła z daleka zauważyć zagrożenie i się przygotować. O ile wiedziała, umarli nie potrafili pływać, dlatego czułaby się bezpiecznie, gdy, walcząc, miałaby za plecami tylko szumiącą rzekę.
   Zaczęła iść po mokrym gruncie w kierunku parku, zastanawiając się, jak wielka jest Przystań. Powinna wiedzieć takie rzeczy o mieście, w którym mieszkała, ale przez ostatnie lata spędzone z ojcem nie ruszała się z domu na krok, a wcześniej była zbyt mała, by zrozumieć cokolwiek o miejscu, które zamieszkiwała.
   Niebo zrobiło się bardziej czarne i Alys czuła, że nie zostało jej za dużo czasu. Ta ciemność spowodowana dymem zmieni się niedługo w noc, pozbawiając ją resztek światła i resztek nadziei. Musiała jak najszybciej odnaleźć Jacoba i schronienie. Sama nie wiedziała, co znajdzie szybciej.
   Szła wolnym, ale miarowym krokiem, trzymając się cały czas za brzuch. Przetarła dłonią kark i twarz i ze zdumieniem odkryła, że musiała skaleczyć się albo w wodzie, gdy niósł ją silny prąd rzeki, albo jeszcze podczas walki. Miała tylko nadzieję, że wirus, powodujący te wszystkie okropieństwa zagrażające Przystani nie przeniesie się na nią przez kontakt z krwią. Musiała się szybko opatrzyć, zanim zaatakuje ją ktoś równie zakrwawiony jak ona sama.
   Pomimo że gdy znajdowała się jeszcze w wodzie odczuwała bardzo boleśnie chłód wody, to teraz naprawdę zamarzała. Jej mokry ubiór plus chłodny wiatr pędzący od strony pól pozbawiał ją resztek ciepła.
   Idąc tak wciąż patrzyła na drugą stronę rzeki, jakby obawiała się że ktoś skoczy nad nurtem i skróci dzielącą ją odległość od Przystani. A mimo to chciała wrócić do miasta opanowanego przez umarłych. Musiała wrócić, choć pragnęła je opuścić. To wszystko było zbyt dziwne, by próbować to zrozumieć. Po drugiej stronie stały budynki - jedne bardziej, inne mniej rozwalone, ale wyglądały i tak o niebo lepiej niż te z okolic parku. Najwyraźniej umarli nie zawędrowali aż tak daleko.
   Westchnęła, stąpając po miękkim gruncie. Żałowała, że nie złapała się czegokolwiek po tamtej stronie - tak wystarczyłby jej w dobrych warunkach jakiś kwadrans, by dostać się do rynku i kolejny, by znaleźć Jacoba w okolicach parku. Nie była jednak na tyle niewdzięczna, by nie dziękować jakiejś wyższej opatrzności, że w ogóle udało jej się opuścić rwący nurt.
   Daleko naprzeciw niej rzeka zakręcała się i nikła w pewnym punkcie, gdzie płynęła jakby spokojniej, bardziej opanowanym ruchem. Coś ją tam wstrzymywało i zwalniało, niczym policjant patrolujący ruch miejski i przestrzegający zbyt szybkiej jazdy. Mało co nie krzyknęła z ulgi i nadziei. Most.
   Przebrnęła przez wysokie, kolczaste krzewy, które zostawiły na jej ciele kilka niegroźnych szram, po czym podkradła się jak najszybciej do starej budowli. Na przeciwnym brzegu budynki zniknęły - widać było jedynie twardą, asfaltową drogę wygiętą w łuk tuż nad wściekłymi wodami.
   Nysa, pomyślała Alys z zaskoczeniem. Pływała w tej rzece, gdy była dzieckiem. Dlaczego dopiero teraz przypomniała sobie jej nazwę? Jej umysł przecięły miłe i jednocześnie gorzkie wspomnienia letnich zabaw, gdy jeszcze Przystań nie zaczęła być okupowana przez zgraję umarłych. Pamiętała zacięty wyraz twarzy jej taty, gdy wracała do domu po całym dniu zabawy nad rzeką. Zawsze wyglądała jak sto nieszczęść - taka brudna i zziębnięta. Ciekawe, jaki wyraz twarzy miałby teraz, widząc swoją córkę całą przemoczoną i brudną od krwi i potu. Musiała wyglądać paskudnie, ale żyła. Udało jej się przeżyć walkę z umarłymi i dalej oszukiwała śmierć, starając się wrócić do osaczonego miasta.
   Most górował w okolicy niczym monument. Był naprawdę wielki - wyglądał jak szara, pozbawiona życia tęcza, zawieszona nad dwoma brzegami Nysy. Alys przeszła przez grząski kanalik przy wylocie mostu i stanęła na twardej drodze, z ulgą wdychając ciężkie, ciemne powietrze. Dym wciąż kłębił się nad parkiem, niczym egipska plaga, pozostawiającą Przystań w ciemności. Jacob czy schronienie, zastanawiała się Alys, chcąc podjąć jakąś konkretną decyzję. Ruszyła szybkim krokiem po czarnej nawierzchni, zastanawiając się, jak wielkie szanse przeżycia ma przyjaciel. Czy zrozumie, jeśli na chwilę zboczy z kursu, by odpocząć? Z pewnością, pomyślała bez większych przemyśleń. Pewnie nie zdawał sobie sprawy, że nawet przeżyła, a jeśli tak, to wolałby, żeby spróbowała znaleźć jakąś broń i opatrunki. I jedzenie, dodała w myślach dopiero teraz wyczuwając bolesne mrowienie w żołądku. Kiedy ostatnio cokolwiek zjadła? Wczoraj?
   Popatrzyła z nadzieją na drugą stronę mostu, w kierunku której się poruszała. Ulica rozstępowała się przed nią w trzy kierunki. Jeden prowadził w lewo i wchodził w ostry łuk tuż przy brzegu, drugi prowadził na wprost, pod górę, aż do samego rynku i przejścia między obozem zachodnim i południowym. Trzeci kierunek skręcał za budynkami w prawo i prowadził wprost do parku. Alys rozglądała się z niezdecydowaniem, chcąc najchętniej puścić się biegiem w prawo i dobiec jak najszybciej do miejsca pożaru. Musiała jednak porzucić ten pomysł - była ranna, słaba i śmiertelnie głodna. Jeśli nie odzyska sił, nie pomoże zwiadowcom.
   Wyszła z mostu i ruszyła na wprost, mając nadzieję, że w ponurej, ciasnej uliczce znajdzie to, czego szuka. A przynajmniej zazna spokoju. Miasto było jej to winne po strzelaninie w gęstwinach parku miejskiego.
   Z dwóch stron ograniczały ją krzywe rzędy starych budynków. Ojciec Alys opowiedział jej historię Przystani i dziewczyna zdawała sobie sprawę, że stąpa po najstarszej ulicy w mieście. Mimo to okolica nie wyglądała nadzwyczajnie - obdrapane ściany, zabarykadowane okna małych mieszkanek i połamane kiedyś elegancko rzeźbione parapety. Alys rozglądała się niepewnie dokoła, jakby stare kamienice miały otoczyć ją znienacka. Gdzie miałaby ruszyć, by zacząć poszukiwania? Zdecydowała się szybko, wiedząc, że każda minuta zwłoki oddala ją od celu, i ruszyła w kierunku pierwszego budynku, nachylonego nad ulicą po jej prawej stronie niczym przyczajony demon. Jego pierwsze piętro mieściło duże, szklane okna, za którymi ział mrok, jak w onyksowych oczach bestii. Alys otworzyła duże dwuskrzydłowe drzwi i schowała się wewnątrz, ciekawa tego, co znajdzie.
   Przed nią w nikłym świetle dnia przedzierającego się przez dziury w oknach pojawiły się nagle schody, niczym rozstępująca się ścieżka. Alys podążyła nimi na piętro i zdziwiła się trwałością ich budowy. Większość domów z Przystani albo się zawaliła, albo została rozebrana przez umarłych, albo też zaniedbana na skutek utraty mieszkańców, którzy wybrali obozy. Ten jednak utrzymywał się w dobrym stanie, skoro ściany stały prosto, schody nie waliły się, a w oknach wciąż błyskały przybrudzone szyby. Dziewczyna musnęła sztylet w kieszeni spodni, zastanawiając się, czy w tym budynku ktoś mieszka. Jak dotąd nie miała szansy poznać ludzi, którzy mieszkali poza obozami, nie licząc oczywiście jej taty. Nie wiedziała, czy są nastawieni wrogo, czy przyjaźnie, dlatego wolała nie ryzykować.
   Gdy przekroczyła schody, jej oczom ukazała się para drzwi do jedynego mieszkania położonego na pierwszym piętrze. Drzwi również wyglądały dość solidnie, co tylko upewniało ją w przekonaniu, że ten budynek ktoś zamieszkuje. Zapukała więc, siląc się na resztki uprzejmości.
- Ktoś tam jest? - spytała słabym głosem, jednak na tyle głośno, by mieszkaniec kamienicy mógł ją usłyszeć. Odpowiedziała jej jednak cisza.
   Zastukała ponownie, tym razem bardziej stanowczo.
- Halo? Ktoś tutaj mieszka? - kolejne pytania pozostawały bez odpowiedzi. Alys zmarszczyła brwi i nacisnęła klamkę, a drzwi automatycznie odskoczyły od zamka.
   Weszła do środka, bojąc się, że w mieszkaniu będzie zbyt ciemno, by mogła cokolwiek zobaczyć. Myliła się jednak, bo nawet przez przybrudzone szyby do środka wpadały promienie zachodzącego słońca. Dopiero teraz naszła ją ponura myśl, że w ogóle nie przewidziała, że ona i Jacob zostaną rozdzieleni - on zabrał wszystkie niezbędne rzeczy: latarkę, prowiant, ciepłe ubrania, które mógłby zmieścić do swojej pojemnej torby. A ona została z niczym, jedynie mając przy sobie sztylet, który i tak z trudem utrzymała w rękach, gdy walczyła z umarłym przed wpadnięciem do toni rzeki. Żałowała, że była na tyle głupia, by upuścić strzelbę. Jedyną pamiątkę po ojcu.
   Rozejrzała się uważnie po mieszkaniu, starając się dostrzec jakiś ruch. Wszystko wyglądało normalnie - skromne, drewniane meble, plastikowe krzesła, ustawione tuż przy poobdrapywanym stole, wytarty chodnik o szarej barwie. Dalej mieściła się sypialnia, na której bez trudu można było dostrzec wielkie, twarde łóżko z poplamionym materacem. Wszystko wyglądało tak przytulnie, że Alys nieomal porzuciła swoją ostatnią broń i przylgnęła do łózka, by zapomnieć o wszystkim, co przydarzyło się jej tego dnia. Rozejrzała się jeszcze raz, tym razem skupiając się na możliwych kryjówkach, ale wciąż niczego nie odnajdywała. To miejsce po prostu było opuszczone i - sądząc po wyglądzie - nienaruszone ręką umarłych.
   Alys podeszła do stołu i wypatrzyła jeszcze jedno pomieszczenie, po drugiej stronie salonu, którego wcześniej nie zauważyła. Sądziła, że może to kuchnia, ale od razu zauważyła wysokie biurko z mnóstwem papierów. Więc gabinet.
   Podeszła szybkim krokiem do biurka i spojrzała z ciekawością w papiery. Przeglądała poszczególne zapiski, przypominając sobie ostatni moment, gdy używała swoich oczu do rozszyfrowywania małych, czarnych kleksów na kartkach papieru.
- Kwity, rachunki - zaczęła recytować szeptem, dopóki nie natrafiła na bardziej ciekawe dokumenty.

Drogi Panie Jesell,

   Pragniemy uprzejmie poinformować, że Pańska prośba o przeniesienie Pana do T80 została odrzucona z powodu zagrażających bezpieczeństwu naszych pilotów warunków pogodowych. Sądzimy, iż pozostanie w Pańskim miejscu zamieszkania bardziej przyczyni się do zapewnienia Panu bezpieczeństwa niż przeniesienie do innego wydziału. Zapewniamy, że w przyszłym tygodniu na ulicę Cichą zostaną wysłane paczki z racjami żywnościowymi, o które Pan prosił. Mamy nadzieję, że niebezpieczeństwo w promieniu kilku mil od miejsca Pana zamieszkania zmaleje i w najbliższym czasie będziemy potrafili udzielić Panu stosownej pomocy.

Zarządca T80, Steven Miller

   Alys rozprostowała papier w dłoniach, próbując złączyć wątki. Jedno było pewne - odbiorca tego listu musiał być poirytowany jego treścią, co tłumaczyło zmięty papier. Drugi fakt, który zdołała odczytać to stanowisko mieszkańca tej kamienicy. Musiał był kimś ważnym - urzędnikiem, albo osobą, która reprezentowała Przystań na zewnątrz.
   Najwyraźniej owy pan Jesell miał trochę oleju w głowie i chciał opuścić Przystań, gdy odkrył zagrożenie. Już wtedy miasto musiało pozostać bez zapasów i potrzebowało paczek z prowiantem.
   Dziewczyna rozprostowała papier i spojrzała na datę. List został napisany niecałe osiem lat temu, czyli mniej więcej w momencie, w którym zniknęła jej matka. Dotychczas nie wiedziała, co się z nią stało, bo zawsze, gdy pytała o to swojego ojca, jego napięty wyraz twarzy i puste spojrzenie stanowiło jedyną odpowiedź, którą musiała się zadowolić. Gdy jednak zamieszkała w Północy zaczęła podejrzewać, że jej matka była jedną z pierwszych ofiar umarłych - dlatego jej ojciec nie zamierzał poruszać tego tematu. Alys obawiała się, że pewnego dnia, gdy będzie musiała zmierzyć się z tymi kreaturami, w twarzy swojego wroga zobaczy oblicze mamy. Tak naprawdę to był podstawowy argument do jej planu ucieczki z Przystani. Spotkanie z matką z pewnością by ją załamało.
   Przeszukała resztę papierów, ale nie znalazła niczego istotnego. Cały czas zastanawiała się nad nazwą T80. Co to mogło właściwie być? Jakiś schron? Instytucja?
   Ułożyła papiery w jedną stertę, a list odłożyła na bok. Zaczęła szperać w szafkach najbliższego regału, modląc się, by jej poszukiwania skończyły się na czymś bardziej użytecznym niż stare, pożółkłe rachunki jakiegoś urzędnika.
   Odłożyła sztylet i zawahała się, gdy jej palce natrafiły na miękki materiał. Miała ochotę pisnąć z radości, gdy przyciągnęła go do siebie i wyczuła gładki kształt pistoletu. Odwinęła materiał i jej oczom ukazał się prawdziwy rewolwer z błyszczącą, ciemnobrązowym uchwytem ze skóry. Wątpiła, że Jesell był na tyle nierozsądny, by zostawić tak broń w swoim mieszkaniu, gdy zniknął, dlatego Alys stała się znów czujna. Jesell może wrócić, zarówno w swojej ludzkiej jak i upiornej powłoce.
   Dalej znalazła tylko naboje, które szybko schowała po kieszeniach. Ból brzucha powoli odbierał jej siły, ale znalezienie broni zmieniło jej następne kroki. Skoro miała rewolwer, to wolała od razu dołączyć do Jake'a i pozostałych, a dopiero potem odpocząć. W apteczce wiszącej za rozbitym lustrem w łazience znalazła bandaże i zawinęła swój posiniaczony brzuch. Na razie musiało jej to wystarczyć, dopóki nie znajdzie się w Północy i nie zajmie się nią Maise. Głód na razie musiała zignorować, siląc się na resztki sił i skupienia.
   Czas pędził coraz szybciej, a słońce chyliło się na horyzoncie, ledwie widoczne przez brudne okna. Decyzja nie była prosta - Alys mogła albo zostać tu, w mieszkaniu, albo spróbować wrócić do Północy najszybszą drogą. Musiała to jednak zrobić szybko i pozostać w ukryciu przez całą noc, podczas której umarli są najbardziej aktywni. Mogła też zrobić coś całkiem odwrotnego i niebezpiecznego i wrócić przed zmierzchem na ponure ulice w poszukiwaniu Jacoba. Znalazłaby się wtedy oko w oko z upiorami, dzierżąc w dłoniach stary rewolwer.
   Zmierzyła go pełnym zapału wzrokiem i wepchnęła sześć naboi do magazynku z obrotową kolbą. Usłyszała brzdęk oznaczający naładowanie i wepchnęła pistolet za pas spodni. Nie zamierzała czekać tu i zastanawiać się, czy zwiadowcy wyjdą cało z kłopotów, jakie napotkali w parku. Widziała nie raz powracających z całodniowych zwiadów mężczyzn, na twarzach których malowała się olbrzymia ulga, że zdążyli skryć się w Północy. Ci, którzy nie wrócili, rzadko kiedy powracali następnego dnia. Alys przeszło przez myśl, że Jacob i Malcolm mogli wrócić do obozu i czekać tam na nią, ale od razu pomyślała, że Jacob by jej tak nie zostawił. Z pewnością jej teraz szuka, nie zważając na swoje bezpieczeństwo.
   Wyszła z mieszkania i ruszyła w dół ulicy, zauważając przy tym, że jej cień znacznie się wydłużył. Dym zdążył już zmienić położenie, pchnięty przez zimny wiatr. Nad parkiem pozostała tylko mała czarna chmura, która samotnie przemierzała ciemniejące niebo. Ostatnie promienie słońca niknęły za linią pól nad mostem.
   Alys stanęła na środku drogi i zerknęła na mieniący się w brunatno-szarych barwach most, będący naprzeciw niej. Żeby dostać się z powrotem do parku musiała ruszyć w górę rzeki, a najłatwiej zrobiłaby to idąc aleją, znajdującą się po jej lewej stronie.
   Zrobiła już pierwszy krok w tamtym kierunku, gdy nagle powietrze wokół przeciął głuchy odgłos wystrzału. Kruki, które zatrzymały się na pobliskich kamienicach, wzbiły się z paniką do lotu, jakby gonił je szkolony myśliwy. Alys poczuła dreszcz na plecach, wiedząc, że każdy wystrzał usłyszany przez nią w całym jej życiu oznaczał same okropieństwa. Ktoś, kto jest bezpieczny, nie musi strzelać.