poniedziałek, 22 lutego 2016

Kontratak

   Alys poczuła falę współczucia, która niemal zatopiła jej zewnętrzne opanowanie, niczym lekki żaglowiec. Nie wyobrażała sobie zobaczyć kogokolwiek znanego w twarzach umarłych, nawet nie chciała dopuścić do siebie takiej myśli. A mimo to teraz, w takiej sytuacji to wyobrażenie przeszło jej przez myśl, pokazując poszarzałą, odpadającą skórę z karku Maise i przekrwione, puste oczy Jacoba. Teraz te oczy, normalne oczy, wypatrywały kolejnego zagrożenia, podczas gdy ich właściciel starał się opanować emocje. Alys nabrała ochoty wziąć w ramiona swojego przyjaciela i zapewnić go, że wszystko będzie dobrze, nawet jeśli tak nie myślała.
- Jacob, ja... - zaczęła, nie wiedząc, co powinna powiedzieć w takiej chwili. Kłamać, czy lepiej się nie odzywać? W końcu już wypowiedziała pierwsze słowa...
- Daruj sobie, Al. - westchnął w końcu Jacob, przechodząc obok dziewczyny. - Dobrze zrobiłaś. Może Malcolm miał co do ciebie rację.
   Ten mały komplement sprawił, że Alys straciła wątek, który rozpoczęła już w myśli, by pocieszyć przyjaciela. Właśnie to była jej wada - łatwo można ją było wytrącić z równowagi. Jednak miało to też swoje przeciwieństwo w ważniejszych sprawach, bo jeśli dziewczyna podjęła pewną decyzję, to trzymała się jej, jakby była ostatnim, co miałaby zrobić w swoim zagrożonym życiu.
- Chodź, lepiej tu posprzątać, zanim moja sąsiadka postanowi się nam odwdzięczyć za tą kulkę - mruknął pod nosem Jacob, jakby mówił do siebie, a Alys zmarszczyła brwi, niepewna, czy przyjaciel dalej potrzebuje jej wsparcia, czy chce obrócić tę sytuację w żart, jak to miał w zwyczaju. Tej umiejętności musiał nauczyć się od Malcolma, a przynajmniej tak podejrzewała Maise, która nie znosiła ich dziwnego poczucia humoru.
   Para przyjaciół wzięła ostrożnie leżące, śliskie ciało, z którego zaczynało już schodzić mięso, po czym położyła je na chodniku, z dala od kępy traw, która łatwo mogłaby się zapalić. Alys z trudem hamowała wymioty, patrząc na ciało znajomej sąsiadki Jacoba, ogarniętej przerażającą powłoką zombie. Kobieta miała na sobie podziurawioną, brudną sukienkę, sięgającą łydek i brunatne palce, jakby kopała w ziemi przez dłuższy czas spędzony w parku. Z włosów pozostały tylko kępki, może wyrwała je sobie sama, może odleciały ze skórą. W każdym razie na lewej piersi widoczny był otwór z kulą, gdzie trafiła Alys. Resztki krwi i ropy wypływały z rany, która z perspektywy Alys nie wyglądała na rozległą. Tym bardziej była zdziwiona swoją celnością.
- Dobra, musimy to zrobić jak najszybciej, żebyśmy nie zostawali za długo w tym samym miejscu. - instruował Jacob, pewnie myśląc, że Alys wpadła w panikę po zobaczeniu rozpadającego się trupa. - Masz zapałki? - spytał tylko, a dziewczyna wyciągnęła je z małej kieszonki w swojej skórzanej kurtce, zanim z ust chłopaka wydobyło się to pytanie.
   Jacob ujął je delikatnie, jakby były ze szkła, przyglądając się Alys uważnie.
- Dzięki - mruknął tylko ze zdziwieniem, po czym odpalił jedną z nich. W Zachodzie mieszkał pewien chemik, który eksperymentował z drobnymi zapałkami tak, by podpalały pożądany obiekt jeszcze szybciej. To jego wysiłki widziała Alys, gdy ta jedna samotna zapałka spadła na ciało jej ojca, rzucona przez Jacoba. Ben, bo takie nosił imię znany w Przystani chemik, dodawał do nich substancję, dzięki której zapałka po dotknięciu kawałka suchych liści lub ubrań zaczynała palić się szybko, niczym w zetknięciu z benzyną. Maise załatwiła wiele pudełek zapałek od Zachodu, dlatego nawet Alys dostała jedną paczkę drewnianych patyczków.
   Minął kwadrans, a sponiewierane ciało kobiety spłonęło w jaskrawych, pomarańczowych płomieniach. Alys wpatrywała się w ten ogień usilnie zastanawiając się, jakie znaczenie ma walka przez całe życie, skoro w jednym momencie wszystkie twoje marzenia i doświadczenia zostaną uciszone jedną zapałką. Naszło ją dziwne odrętwienie, które mogło jedynie przeszkodzić jej w zwiadach, na pewno zaś nie pomogłoby jej się skupić.
   Zanim jednak ciało umarłej zdołało się spalić na popiół, przy wejściu do parku zamigotała postać, idąca równym krokiem w dół ścieżki. Jacob zauważył ją od razu, skupiając wzrok na rozpoznaniu sylwetki.
- Schowaj się - polecił Alys, stając przed nią, jakby chciał ją obronić. Dziewczyna w pierwszym momencie posłuchała, gdy jej umysł wciąż zdawał się być odprężony widokiem leniwie poruszających się płomieni, ale potem poczuła złość, że po tej akcji z sąsiadką, Jacob nie ufał jej na tyle, by wiedzieć, że poradzi sobie z obcym.
   Jednak, gdy postać się zbliżyła, nawet Alys poznała po rozluźnionym, szybkim chodzie Malcolma, którego biodra okalał gruby pas pełen naboi. Niedługo słońce rozświetliło też jasną kurtkę chłopaka, która błysnęła, gdy Malcolm znalazł się poza cieniem drzew.
   Jacob odetchnął z ulgą i obrócił się tyłem do przyjaciela, sprawdzając, czy ciało umarłej zdążyło się już wypalić. Alys tymczasem obserwowała Malcolma, który z każdą chwilą był coraz bliżej. Trzeba było mu przyznać, że wyróżniał się wśród innych mieszkańców Przystani i to nie tylko przez swoją jasną kurtkę. W Malcolmie drzemał entuzjazm, którego Alys nigdy nie podzielała, a który zawsze w nim podziwiała. Tak, jakby chłopak chciał mówić przez swoje zachowanie: "przestańcie się martwić, wyrwiemy się w końcu z tego piekła". Dziewczyna bała się przyznać przed samą sobą, że zawsze lubiła jego towarzystwo, które przyciągało każdego jak magnes, zwłaszcza w tym niebezpiecznym i pełnym negatywnych odczuć świecie.
- Widzę, że wy też znaleźliście nasze pupilki - powiedział swobodnym tonem, jakby opisywał rzeczywiście słodkie szczeniaczki, szczekające żałośnie na zagniewanych sąsiadów, a nie mordujące ludzi istoty. Alys westchnęła, słysząc luz w głosie starszego chłopaka.
- To była Richardson - rzucił przez ramię Jacob, wstając z klęczek i otrzepując spodnie niemal z obrzydzeniem.
   Twarz Malcolma spoważniała, choć Alys mogłaby przysiąc, że tego typa nie ruszyłaby żadna informacja, nawet wizja apokalipsy, z którą zresztą mierzyli się każdego dnia. Blizna na policzku chłopaka zdawała się wyraźniejsza, gdy Malcolm się skrzywił. Alys doszła do wniosku, że oboje musieli znać tę kobietę, którą przed chwilą strawiły płomienie.
- Więc to się z nią stało - odparł tylko chłodno chłopak, obracając wzrok. Jacob przetarł dłonią po spoconym czole i dołączył do Alys, stając naprzeciw zwiadowcy.
- Mówiłeś... - zauważyła Alys, próbując przegnać zły humor obu chłopców. - że reszta też napotkała umarłych?
- Tak, ale nikomu nic się nie stało. - Malcolm przejechał otwartą dłonią po swoich krótkowystrzyżonych włosach. - Dacie radę sami? Chcę jeszcze sprawdzić Erica i Gustava. Kolesie na widok umarłych trzęsą portkami jak Gven, gdy zabraknie jej soli w kuchni.
   Akurat wspomnienie kucharki Północy nie spodobało się Alys, przypominając jej, jak przeraźliwie jest głodna. Stres i ekscytacja zwiadami dodatkowo powiększyły to narastające uczucie w żołądku, które wywoływało u niej ciche burczenie. Na razie jednak nie chciała wymuszać na Jacobie posiłku.
- Nie ma problemu - powiedział Jacob z cieniem uśmiechu, spoglądając na Alys. - Najwyraźniej zyskaliśmy nowego, dobrego zwiadowcę - ku zaskoczeniu dziewczyny, Jacob skinął na nią z dumą, jakby Alys zawdzięczała mu swoje umiejętności. Gdyby nie wymusiła na Maise udziału w zwiadach, dalej siedziałaby na strychu Północy i patrzyła na czyste niebo nad Przystanią płynące leniwie nad rozgrywającą się pod nim krwawą scenerią. - To ona załatwiła Richardson... a raczej to, co z niej zostało.
   Zanim Malcolm zdołał spojrzeć ze zdziwieniem na swoją lokatorkę, Alys obróciła się do niego plecami, udając, że się rozgląda. Nigdy nie przyzwyczaiła się do komplementów, bo i rzadko je słyszała. W tej kwestii była jak struś, chowający głowę w piasek w razie zagrożenia.
- No widzisz? Z takim zwiadowcą to w ogóle nie masz czego się obawiać - choć Alys wyczuła nutę sarkazmu w głosie Malcolma to i tak poczuła się miło, słysząc te słowa. Zamiast tego przykucnęła i załadowała strzelbę. Co prawda, magazynek mieścił pełne osiem naboi, z wyjątkiem jednego, który pewnie leżał w prochach umarłej, ale Alys należała do osób, które wolały mieć wszystko pod kontrolą.
- Chcesz, żebyśmy przeszukali park, nie mylę się? - spytał ciszej Jacob, jakby bał się, że ktoś może go usłyszeć. Być może umarli mieli słuch, o ile posiadali jeszcze uszy, ale za to słabo wykorzystywali swoje zmysły. Niemniej jednak warto było zachować ciszę.
- Ale nie zostawajcie tu na noc - w głosie Malcolma wyczuwało się troskę. W końcu dostał ich pod swoje skrzydła, myślała Alys, starając się wyobrazić sobie minę Hale'a, gdyby coś im się stało. - Dość ciężko się tu zorganizować...
   Alys wiedziała dobrze, o co mu chodzi. Park zdawał się być niebezpieczny nie tylko jako puste i ciemne miejsce, ale przede wszystkim jako mało skuteczne. Gdyby umarli zaatakowali niespodziewanie i znienacka, to Alys i Jacob mieliby małe szanse w starciu z nimi pośród zarośli i drzew, nie mówiąc już o ciemności. Udało im się zabić umarłą prawdopodobnie dlatego, że stało się to w ciągu dnia i stali na ubitej ścieżce, gdy trup wyszedł im naprzeciw. Alys miała więc łatwy cel do zastrzelenia. Pewnie dlatego Jacob nie cieszył się, że Malcolm wysłał go na zewnętrzne obrzeże Przystani.
   Wkrótce potem Malcolm, tak jak powiedział, odłączył się znów od pary przyjaciół i wrócił ścieżką w górę do miasta, by wspomóc innych zwiadowców. Jacob natomiast ruszył bezpośrednio do budynku, do którego wcześniej zmierzali, zanim na ich drodze stanęła pani Richardson. Alys ruszyła za nim na ślepo, jak dziecko, które stara się dogonić rodzica. Weszli po pogruchotanych stopniach i rozejrzeli się, próbując znaleźć wejście w ruinach.
   Nie musieli zresztą długo szukać, bo drzwi znajdowały się naprzeciw schodów. Były jednak wyłamane, a dach w tym miejscu załamał się, blokując przejście. Po kilku minutach znaleźli jednak drugie - kilka metrów dalej, które Jacob zdołał wyszarpać z zawiasów, bo przejście zagradzały odpadki z sypiącego się dachu.
- Myślisz, że coś tam znajdziemy? - zapytała Alys, mierząc budynek złowrogo, jakby patrzyła na rywala. Nie była pewna, czy znajdą tam to, czego chcą. Poza tym budynek mógł w każdej chwili się zawalić.
- Tutaj była kiedyś kawiarnia - odpowiedział chłopak, gdy zawiasy w końcu puściły, a w jego dłoniach zostały całe drzwi, wraz z nienaruszoną klamką. - Jeśli gdzieś mielibyśmy znaleźć pożywienie, to obstawiałbym właśnie to miejsce.
   Jacob odrzucił drzwi na bok, dysząc ciężko, a Alys zerknęła do środka byłej kawiarni przez wyrwę w ścianie. Wystarczyło, że stanęła w progu, gdy zaraz jej nozdrza uderzył zapach pleśni i grzybu. Zmarszczyła brwi i zabrnęła dalej, odrzucając na boki kawałki pokruszonych cegieł. Jacob ruszył za nią, wyciągnąwszy latarkę. Choć słońce zdążyło już wstać, to jego promienie nie miały nawet szansy przedostać się do środka budynku, nie ze strony wschodniej.
- Ładny widok - mruknęła Alys, gdy zdołała już znaleźć sobie tyle miejsca, by móc stanąć wygodnie. Obstawiałaby, że to pomieszczenie w lepszych czasach musiało służyć za szatnię. Nawet z tej strony, stojąc niemal przy samym wejściu, zauważyła stalowe haczyki, na których musiano wieszać płaszcze i kurtki.
   Ominęła zgrabnie kupę gruzu po jej prawej stronie i weszła do dużej, prostokątnej sali, z której zeszła jasnozielona farba, nadająca jej właściwego uroku. Ku zdziwieniu dziewczyny, ściany sali stały niewzruszone, mimo że na jej środku leżały odłamki sufitu, przez który zaglądało do środka jasnoniebieskie niebo.
- Chciałabym zobaczyć to miejsce w nieco lepszych okolicznościach - powiedziała Alys, tym razem szczerze. W kątach stały uschnięte paprotki, które przybrały złocistą barwę, niektóre całkiem zwiędły.
   Jacob nagle podszedł ją od tyłu, złapał za dłoń i okręcił dokoła ku jej zaskoczeniu w pełen piruet. Zanim zdołała załapać, o co chodzi jej przyjacielowi, on już poruszał się z nią w ciszy, jakby tylko on sam słyszał melodię.
- Co ty robisz? - zaśmiała się Alys, nie mogąc wyjść ze zdziwienia. Jacob dalej naśladował taniec, jakby w ogóle nie słyszał, co się do niego mówi. A robił to z taką gracją i zdecydowaniem, że Alys nie mogła wyjść z podziwu. Nie wiedziała, że Jacob potrafił tańczyć.
- Chciałaś zobaczyć to miejsce w innym świetle - powiedział, gdy Alys zatrzymała się, czując się nieco głupio w takiej sytuacji. Byli sami, pośrodku zrujnowanej sali, w dodatku nawet nie słyszeli żadnej muzyki. - Kiedyś tu odbywały się wesela.
   Alys zdołała się wyrwać Jacobowi, choć wciąż uśmiechała się do przyjaciela. Jego nagłe zainteresowanie tańcem zdziwiło ją o tyle, że była to dość dziwna idea w obliczu zagrożenia. Mimo to nie z tego powodu czuła jak ostatnia idiotka.
- Ja nie umiem tańczyć - powiedziała, zagryzając wargę. Mieszkając z ojcem nie miała zbytnich możliwości, by się tego nauczyć. Owszem, bywały i lepsze dni, kiedy jako dziecko próbowała, ale to nie to samo niż taniec dorosłych.
   Jacob zmarszczył brwi i poprawił pas ze strzelbą na swojej piersi. Najwyraźniej już zrezygnował ze swojej zabawy we wprawnego tancerza.
- Nie martw się - powiedział, mrugając do swojej przyjaciółki. - Kiedyś cię tego nauczę.
   Nagle usłyszeli hałas daleko, jakby z dołu. Jacob spojrzał w kierunku szatni, do której wpierw weszli, przybierając pełną skupienia pozę. Alys zdjęła z pleców strzelbę i ujęła ją delikatnie w dłonie. Mógł to być ktoś z nich, myślała, starając się uspokoić, choć prawdopodobieństwo było nikłe. Równie dobrze w kawiarni mógł grasować niedźwiedź.
- Zostań z tyłu - wyszeptał Jacob, trzymając w dłoniach własną broń. Skinął głową na Alys i ruszył przodem, wymijając te same sterty gruzu. Alys naśladowała jego przygarbioną, czujną pozę, spodziewając się ataku znienacka.
   Hałas cały czas się nasilał, jakby ktoś starał się rozerwać ścianę gołymi rękami. Jego wysiłki brzmiały nieco desperacko w obliczu mocnych elewacji budynku. Sam fakt, że kawiarnia nie rozpadła się jeszcze po latach napastowania przez umarłych, nie mówiąc o pogodzie i opadach atmosferycznych, znaczył, że budynek musiał mocno stać na swoich fundamentach.
   Jacob przeszedł przez szatnię i dotarł do głównej kawiarni, z której zostały połamane stoły i powgniatany bar, jakby ktoś trenował na nim boks. Cała reszta, jak obrazy i okna były na swoich miejscach, nietknięte, co przyciągnęło uwagę Alys. Ktokolwiek powodował ten hałas, musiał dbać o to miejsce, a przynajmniej nie niszczył go jeszcze bardziej.
   Rozległ się stukot, jakby coś metalowego uderzyło o podłogę. Jacob zatrzymał się, wyciągając przed siebie strzelbę. Znowu podszedł o krok. O następny. Alys skradała się tuż za nim, czując przypływ adrenaliny, jakiego nie czuła od dawna.
   Zanim zdołali wejść do korytarza z boku kawiarni, w progu stanął umarły, rozglądający się dokoła bez celu. Był jednak na tyle szybki, że zanim Jacob strzelił, jego przekrwione oczy natrafiły na zagrożenie i umarły schował się za ścianę.
- Cholera - warknął Jacob, pewnie czując poirytowanie, że nie trafił go od razu.
   Alys ruszyła tuż za przyjacielem, który podszedł o kolejne kilka kroków. Umarły czaił się za ścianą, jakby jego niepracujący już umysł kazał mu się skryć przed uzbrojonym chłopakiem. Alys zdołała zauważyć przez ten ułamek sekundy, że był to mężczyzna.
   Jacob zatrzymał się nagle, gdy obcy wybiegł z progu z niemal nieludzką szybkością i naparł na niego, starając się wyrwać mu broń. Alys nie widziała jeszcze tak dobrze utrzymanego umarłego. Jego skóra ledwie zszarzała, jakby przestała czerpać składniki z krwi całkiem niedawno. Obie postaci padły głucho na posadzkę, miotając się w bijatyce. Ciemne włosy umarłego zasłoniły na chwilę widok Jacoba. Alys wpadła w panikę.
   Wycelowała i strzeliła w momencie, gdy w progu stanął drugi umarły, tym razem wyglądający o wiele gorzej niż jego towarzysz. Musiał tu gnić od dawna, bo jego ciało rozkładało się w oczach. Nie miał jednej ręki i połowy twarzy. Mimo to ryknął przeraźliwie w kierunku Alys, która starała się w niego wycelować. Cały czas jednak zezowała na Jacoba, na którego ciele leżał umarły. Bała się, że może nie zdołała go trafić, widząc, że Jacob wciąż stara się go od siebie odepchnąć.
   Nastąpił drugi strzał. Umarły na progu padł z hukiem do tyłu, niesiony siłą pocisku. Jacob odepchnął od siebie ciało tamtego, rzucając je pod bar. Alys widziała teraz, że trafiła go prosto w głowę. Gdyby chybiła, mogłaby trafić Jacoba...
   Uklęknęła, czując jak atak kreatur pozbawił ją sił.
- Nic ci nie jest? - spytała słabym głosem, gdy Jacob podszedł do niej na czworakach. Dyszał ciężko, nie zdołał jednak upuścić broni, którą trzymał w lewej ręce.
- Nie - odparł i wziął głęboki oddech. - Widziałaś go? Jaki szybki... To jeden ze zwiadowców. Stąd... stąd jego świeży wygląd. Musiał się tu znaleźć jakieś dwa miesiące temu.
- Zwiadowca? - spytała Alys, wstając. Może jeszcze nie byli tu sami.
   Jacob również wstał, trzymając się za ramię. Musiał nieźle przygrzmocić plecami o podłogę, gdy tamten na niego wpadł.
- Był świadomy... - wyszeptała Alys, gdy Jacob objął ją troskliwie. Było blisko, myślała, odwzajemniając uścisk przyjaciela. Nie raz słyszała rozmowy Maise i Hale'a. Ugryzienie umarłego nie robiło za wiele, za to mieszanina jego krwi z krwią człowieka często powodowała natychmiastowe zakażenie. Potem jego skóra szarzała i człowiek ten tracił rozum. Przy bijatykach z tymi istotami często dochodziło do podobnych zdarzeń. Wystarczyło tylko otarcie z rannym umarłym, by pożegnać się z życiem. Zazwyczaj jednak to umarli rozrywali ciało ofiary na strzępy. Wtedy truchło jakimś cudem albo zdołało się jeszcze zebrać do kupy, albo powstawał umarły bez rąk, nóg czy ważnych narządów, które i tak nie miały znaczenia. Bywały też przypadki, że umarły nie powstawał, bo człowiek został rozszarpany na tyle, że żadna jego cząstka nie wróciła do życia.
- Tak, widziałem. - odparł Jacob, przyglądając się Alys uważnie. - Wiedział, że coś mu grozi i zaatakował. Nawet się zaczaił.
- Myślisz, że ciebie poznał? - spytała Alys. Była mała szansa, że zwiadowca pochodził akurat z Północy, ale Jacob znał więcej mieszkańców Przystani niż jego towarzyszka.
- Wątpię. - odpowiedział Jacob i odszedł do baru. - Będziesz mnie kryć? - spytał, podskakując i siadając na ladzie. - Widzę, że nieźle ci to idzie.
   Alys wzruszyła ramionami i przystanęła koło wysokiej lady, stając tyłem do Jacoba, znikającego za drzwiami do starej kuchni. Dziewczyna stała obojętnie ze strzelbą w dłoniach, a w jej żyłach nadal pulsowała przyspieszonym rytmem krew. Rozglądała się czujnie, patrząc jednocześnie na dwa ciała umarłych skryte za wysokimi kolumnami kawiarni. Nasłuchiwała, spodziewając się ataku. Myśl, że Jacob choć przez chwilę znalazł się w niebezpieczeństwie przytłaczała ją. Choć jej przyjaciel był na zwiadach już trzeci raz, to i tak za każdym razem Alys czuła się, jakby wraz z Jacobem znikała z niej cząstka siebie. Chłopak był ostatnią osobą, na której jej zależało, jakby tylko dzięki niemu nie czuła się sierotą.
- Znalazłeś tam coś? - spytała przyciszonym głosem, ale w odpowiedzi usłyszała tylko wiązankę przekleństw. Obróciła się wolno, zastanawiając się, czy Jacob nie ma kłopotów, nie słyszała jednak nawet żadnych kroków, a co dopiero dźwięków ataku.
   Jacob wyszedł z kuchni, otrzepując dłonie niemal z odrazą. Jego ciemne włosy przykrywały spocone czoło.
- Nie znalazłem tam prawie nic - warknął, mocno poirytowany. - Cholera, nie sądziłem, że te gnidy w ogóle coś jedzą.
   Alys otworzyła szeroko oczy, jakby nie zrozumiała, o czym jej przyjaciel może mówić. Umarli... cokolwiek jedzą? Poczuła się słabo. Nie dość, że za niedługo mieszkańcy Przystani będą skazani na głód, to jeszcze ich ostatnie zasoby będą wybierane przez głodnych umarłych...
- Co? - wymsknęło jej się, zanim ugryzła się w język.
   Jacob przystanął i zamyślił się, patrząc na ciało byłego zwiadowcy, jakby dzięki obserwacji dochodził do pewnych wniosków. Zza kolumny sterczały tylko wysokie trapery o wzmocnionych podeszwach. Jacob podszedł i pewnym ruchem zdjął buty z umarłego i cisnął je na podłogę obok, niemal z niechęcią.
- Maise nie spodoba się to, co powiem - mruknął, krzywiąc się na widok ciała. - Ale wydaje mi się, że świeży umarli zaraz po zmianie jeszcze odżywiają się tym, co my. - jego bystry wzrok zmierzał w kierunku kuchni. - To dlatego nic tam nie znalazłem, choć na ostatnich zwiadach zostawiliśmy tu z Malcolmem jeszcze masę jedzenia. Hale się wścieknie.
   Alys podeszła, nie chowając jeszcze strzelby.
- Czyli sądzisz, że... że ten, którego zabiłam, nie był jeszcze w pełni umarłym? Czymś na kształt pół-człowieka, pół-umarłego? - jej pytania były głuche. Wiedziała, że Jacob tylko się domyśla, ale intuicja mówiła jej, że przyjaciel ma rację.
- Myślę, że to złożony proces. - westchnął Jacob, chwytając umarłego za bose stopy i wlekąc jego ciało w kierunku wyjścia. - Będziesz mi musiała pomóc, Al - powiedział, zanim zdążył wyciągnąć ciało z budynku. - Weź tego drugiego, musimy ich spalić.
   Alys wykonała posłusznie polecenie, chwytając tak jak Jacob ciało tego drugiego umarłego, którego twarz była zmiażdżona, a skóra w kilku miejscach zdołała już odpaść. Dziewczyna zmusiła się, by nie patrzeć na trupa, bo o mały włos zwróciłaby resztki wczorajszego posiłku. Spięła się jednak i wykonała swoją robotę najszybciej, jak tylko umiała, uważając, by w trakcie ciągnięcia ciała po schodach, nie urwać żadnej kończyny, co u niej najpewniej zakończyłoby się silnymi mdłościami.
   Już w jakiś kwadrans później niecałe kilka metrów od miejsca, w którym dało się zauważyć prochy byłej sąsiadki Jacoba, paliły się dwa nowe ciała, zmieniając się w garstkę szarawego pyłu. Alys patrzyła na spożywające leniwie płomienie, których widok zawsze hipnotyzował ją, jakby ogień przez ten jeden moment zamieszkiwał jej myśli i otępiał umysł. Nie potrafiła się skoncentrować na czymkolwiek innym, jakby gorący żywioł odpychał od niej wszelkie wspomnienia. Poza jednym. Widok ciała jej ojca, płonącej skórzanej kurtki i spokojnej twarzy, która szybko zmieniała się w popiół.
   Jacob zniknął na chwilę z powrotem w kawiarni, po czym wrócił, niosąc wysokie buty, należące do byłego zwiadowcy. Uśmiechnął się triumfalnie, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę Alys, byle tylko przegnać jej ponury nastrój.
- Zabierzemy to - powiedział, chowając obuwie do swojego połatanego plecaka, który zawsze nosił na plecach. - Oscar od dawna narzekał, że potrzebuje nowych butów.
    Używanie ubrań umarłych byłoby obrzydliwe, gdyby nie to, że mieszkańcy Przystani nie mieli wyboru i żeby przeżyć, musieli się chwytać wszystkiego, czego tylko mogli. Taka była natura przetrwania.
- Lepiej mu nie mów, skąd je wziąłeś - poradziła mu Alys, krzywiąc się, na co Jacob zaśmiał się głośno.
- Pewnie się domyśli. - mrugnął do niej Jacob, zasuwając zamek plecaka.
   Dobrze, że jej ubrania nie należały do umarłych, pomyślała nagle z ulgą. Buty i skórzaną kurtkę zdołała już tak rozchodzić, że w kilku miejscach skóra się poprzecierała, a w butach równie dobrze mogłaby spać - takie były wygodne. Resztę ubrań otrzymała od Maise i naprawdę nie chciała myśleć, do kogo wcześniej należały. Zazwyczaj zwiadowcy, którzy mieli stały kontakt z niebezpieczeństwem w postaci tych kreatur, korzystali z ich nienaruszonych ubrań, jeśli tylko mieli taką okazję. Reszta rzeczywiście się tego brzydziła i jeśli miała wybór, wolała nosić choćby najbardziej zniszczone ubrania zamiast prawie nową odzież z zapachem zwłok.
- Hej - Jacob posłał jej sójkę w bok, gasząc nogą ostatnie resztki żaru. - Byłaś dzielna.
- Coś czuję, że to dopiero początek - mruknęła pod nosem Alys z lekkim grymasem.
   Nagle ku odzwierciedleniu jej słów, z lewej strony od wejścia do starej, zniszczonej kawiarni, rozległy się jęki. Choć słońce zdołało się przebić przez korony drzew i dotrzeć do tej strony parku, to i tak w gęstych krzewach i porośniętych gałęziach nie dało się dostrzec absolutnie niczego. Jacob od razu zdjął z pleców strzelbę i naładował ją w tak błyskawicznym tempie, że Alys zdołała tylko ująć pewnie broń w obie dłonie.
- Musiałaś? - burknął pod nosem. Ciarki przeszły im po plecach, gdy usłyszeli ten sam dźwięk, tylko z drugiej strony. Nie byli tu sami.
   Alys rozglądała się czujnie, czując, jak cała jej bojowość i gotowość do działania przygasa. Miała ochotę ruszyć pędem pod górę w kierunku otwartego miasta. Jacob skinął na nią i zaczął cofać się do kawiarni. Jego przyjaciółka postąpiła tak samo, zagryzając zęby, żeby tylko tak nie dzwoniły.
- Wejdźmy do środka - wyszeptał Jacob, gdy stali tuż obok wejścia. - Będziemy mieli większe szanse niż na otwartym polu.
   Weszli do przedsionka i Jacob pchnął ją ku zrujnowanej sali weselnej, jednocześnie oczekując ataku z tej samej strony. Przyjął pozycję, stając prosto i czekał na atak, oddychając płytko. Alys zdołała powściągnąć emocje i stanęła po drugiej stronie wyrwanych drzwi do sali weselnej, czekając aż umarli przestąpią próg.
- Wiedzą, że tu jesteśmy? - spytała Alys. Jacob zaprzeczył ruchem głowy.
- Słuch mają słaby, wzrok też. Kierują się przede wszystkim węchem, jak zwierzęta - wymawiając te słowa skrzywił się przy ostatnim z nuta pogardy w głosie, jakby chciał usprawiedliwić swoje postępowanie. Alys nie potrzebowała żadnego usprawiedliwienia. Wiedziała, że te istoty nie mają prawa żyć.
   Coś zajęczało ogłuszająco tuż za ścianą i włosy na ciele Alys zjeżyły się, gdy usłyszała odpowiedź na te jęki. Ilu ich było? Nasłuchiwała, starając się opanować drżenie rąk. Z tego, co zdołała się dowiedzieć z przyciszonych opowieści Malcolma i Jacoba, to umarli z tej części miasta poukrywali się właśnie w parku, dokąd żaden mieszkaniec nie miał odwagi się zapuścić. Tak więc mogła być ich tu cała chmara, nie mówiąc o tym, że ich liczba mogła stale wzrastać, skoro umarli rozsiewali się po Przystani jak zaraza. Ciekawa była, czy nie czułaby się bezpieczniej, będąc na cmentarzysku.
   W końcu oprócz nieustannie zbliżających się jęków i krzyków, usłyszeli coś więcej. Jeden z umarłych przekroczył próg kawiarni, idąc nierównym krokiem tuż przy wejściu do sali. Jacob strzelił od razu i trafił bez problemu, na dowód czego próg zaścielało teraz ciało umarłego, którego zielone, przeszywające oczy wpatrywały się w Alys.
- Strzelam w tych pierwszych - rzucił krótko Jacob za ramię do przyjaciółki. - Jeśli wyjdą następni, są twoi, jasne?
   Alys kiwnęła głową, ale pojęła, że przecież zwiadowca stoi tyłem do niej i nie może jej zobaczyć.
- Jasne - powiedziała wyjątkowo pewnym głosem, co nieco dodało jej otuchy. Może aż tak się nie bała?
   Za pierwszym umarłym wyszedł kolejny i on również padł ze strzelby Jacoba. Alys czuła się podle, że na razie nie może mu pomóc. Musiała coś zrobić, bo zaraz zwariuje. Do uszu doszły ją kolejne jęki szaleństwa - dochodziły z daleka, odpowiedziały im te bliskie. Zbierają się tu, myślała z przerażeniem, komunikują się ze sobą.
   Jacob znów strzelił i trzeci umarły - tym razem kobieta o poprzetykanych siwizną włosach, padła na posadzkę szatni. Chłopak ponownie naładował strzelbę, woląc nie ryzykować utratą naboi w takiej sytuacji.
- Jeśli się tu zbiorą, nie mamy szans... - Alys dopiero pojęła, że wypowiedziała te słowa na głos. Jacob zerknął na nią raz, a dziewczyna poznała, że on też się boi.
- Masz jakiś lepszy pomysł? - warknął, i powietrze naprzeciw niego przeszył następny pocisk.
- Musimy stąd wyjść i uciec - powiedziała pewnym siebie głosem. Wiedziała, że tylko wtedy mają szansę. O ile umarli się komunikują, a przeczuwała, że tak właśnie było, to już niedługo będą mieli na karku o wiele więcej monstrów, niż ci, z którymi mogliby sobie poradzić. Jedyna ich szansa to ucieczka z tego potwornego miejsca, aby umarli zgubili ich ślad. Nie odważą się wyjść na pełne słońce ulic - jeszcze nie. W cieniu drzew czuły się jak u siebie.
- Zwariowałaś? - syknął Jacob, ale na jego czole pojawiły się drobne zmarszczki świadczące o zastanowieniu.
- Jake, ich tu będzie coraz więcej - Alys próbowała go za wszelką cenę przekonać. - Wiesz, że nie mamy szans.
   Kula świsnęła nad jego ramieniem, trafiając w kolejny cel. Tym razem była to Alys, która dołączyła się to bitwy. Umarli zaścielali już podłogę szatni, nie poruszając się jak opadłe jesienne liście, przykrywające mokrą ściółkę lasu. Jacob naładował broń i westchnął. Dziewczyna widziała, że zdecydował.
- Jak umrzemy, to twoja wina - rzucił tylko, po czym rzucił się w stronę wyjścia, powalając pierwszego umarłego pchnięciem lufy.
    Umarły zachwiał się i wywrócił do tyłu, a za ten czas Jacob strzelił do następnego. Zanim leżący zdołał wstać na nogi, już stała nad nim Alys, wymierzając mu śmiertelny strzał. Jacob sunął dalej, jak czołg, któremu nic nie jest w stanie dorównać. Kolejnych umarłych zdołał przewrócić siłą rozpędu, ale jeden chwycił go mocno za kurtkę i pociągnął go za sobą, starając się atakować zębami i pazurami. Alys trafiła najpierw jego, potem zaczęła celować do pozostałych dwóch, których zdołał przewrócić Jacob. Jeden padł zaraz po swoim towarzyszu, drugi dobiegł do niej w szalonym pędzie, chwytając za jej strzelbę, tak samo jak wcześniejszy zwiadowca, który zaatakował Jacoba. Alys ryknęła i kopnęła go między nogi, ale obcy jakby nie poczuł bólu. Jego ślina kapała na dekolt dziewczyny, podczas gdy zęby domagały się posiłku z krwi.
   Alys obróciła się wraz z nim, po czym puściła jedną ręką strzelbę i wymacała w kieszeni spodni swój krótki nóż, który zdołała ukraść Gwen jeszcze przed zwiadami. Zanim umarły zdołał wykorzystać jej osłabienie i odebrać jej broń, Alys zacisnęła dłoń na nożu i wbiła go po rękojeść w szyi umarłego.
   Odrzuciła go szybko, brzydząc się bezpośredniego spotkania z krwią tego potwora, zmieszanej z żółtą ropą. Odskoczyła, rzucając nóż pod nogi i skupiła się na strzelbie. Następny umarły biegł do niej na dwunastej, starając się wykorzystać swoją przewagę, inny zaś zaczaił się nad nią od tyłu. Alys nie czekając na zaproszenie strzeliła do tego z przodu, który opadł do tyłu na schody niczym lalka, której ucięto trzymające ją sznurki. Umarły, który czaił się za jej plecami skoczył na nią, ale padł wśród odgłosu wystrzału, zanim sięgnął celu. Alys pomyślała, że to pewnie Jacob, ale on w tej chwili szarpał się ze swoim rywalem, posyłając go za niski murek. W takim razie kto...?
- Malcolm! - wykrzyknęła, ciesząc się na jego widok jak nigdy. Chłopak trzymał w dłoni tradycyjną spluwę z wydłużoną lufą i właśnie mierzył do kolejnego umarłego, który patrzył z obłąkaniem na Jacoba, szykując się do ataku.
   Umarły padł i w tej chwili Jacob dostrzegł przyjaciela wśród wysokich traw. Nie zdołał się jednak nacieszyć jego widokiem, bo stwór, którego przed chwilą przerzucił przez mur, zdążył odzyskać siły i próbował wdrapywać się na metrowy murek. Jacob kopnął go solidnie, biorąc przy tym do ręki swoją strzelbę. Umarły zatoczył się do tyłu i wtedy został przyparty do ziemi siłą pocisku.
   Alys rozejrzała się po całym pobojowisku. Pogruchotane kamienne tarasy pozakrywały niezliczone ciała umarłych, wygiętych w przerażających pozycjach. Mimo to, stale ich przybywało, jakby Alys i Jacob zawędrowali do ich własnego obozowiska, godnego nazwy. Część z umarłych skrywała się za wysokimi trawami, chcąc dorwać mierzącego do nich Malcolma, inni czaili się od wejścia na taras, przy którym stała Alys. Jacob natomiast radził sobie całkiem nieźle z tymi, którzy chcieli wejść po murku i dotrzeć na taras najprostszą drogą.
- Denis! - wykrzyknął Malcolm, posyłając kolejnego rywala na wieczny spoczynek. - Ilu ich jest?
   Są tu posiłki, pomyślała z ulgą dziewczyna, wiedząc, że Malcolm nie mógłby zostawić ich tu na pewną śmierć. Pewnie od początku domyślał się, że przydzielił im niebezpieczną okolicę i że potrzebna im będzie ochrona. Nie spodziewał się pewnie, że wysłał ich w paszczę lwa.
- Od cholery! - usłyszał w odpowiedzi, po czym powietrze przeciął pierwszy jęk, który naprawdę zmroził krew w żyłach Alys. Był to krzyk tym razem jednego ze zwiadowców, może samego Denisa.
   Alys jednak przełamała barierę przerażenia, jak zrobiła to już drugi raz dzisiejszego dnia i zaatakowała od razu tych przy wejściu na taras, strzelając do nich jak do kaczek z niemal szaloną bezwzględnością. Nie obchodziło ją już, kim byli wcześniej umarli, ani że mogłaby te osoby znać. To monstra, powtarzała sobie. Wybryki natury.
   Zastrzeliła dwa z nich, reszta przechodziła wolno po trupach swoich pobratymców, jakby obawiała się, że zaraz powstaną, gdy usłyszała krzyk Malcolma. Jacob spojrzał z paniką w tamtym kierunku, ale właśnie siłował się z jednym z umarłych, rozrywając jego ciało dwoma sztyletami, które trzymał w dłoniach. Alys zacisnęła dłonie na strzelbie i pobiegła w kierunku chłopaka, rozglądając się dokoła w poszukiwaniu zagrożenia. Na Malcolma skoczył mężczyzna w obdartych ubraniach, rycząc mu do uszu niezwykle donośnym głosem. Chłopak mimo to by sobie z nim poradził, gdyby nie drugi, który gryzł go z nogę. Alys stanęła na murku, by widzieć więcej po czym wymierzyła prosto w umarłego, który leżał na Malcolmie, drąc się, jakby go obdzierali ze skóry. W sekundzie, w której pocisk trafił w czubek jego głowy, umarły umilkł, jakby stracił głos. Malcolm odepchnął go szybko i kopnął tego drugiego w twarz tak mocno, że tamten wpadł w krzaki zaraz obok.
   Alys naładowała broń i dokładnie w tej chwili ktoś skoczył na nią z boku, posyłając ją w kępę traw. Dziewczyna upadła głucho w roślinność, ale szybko oprzytomniała, uciekając z tego miejsca jak najszybciej. I dobrze, że to zrobiła, bo sekundę później umarły, który zepchnął ją z murka skoczył za nią, ale został przywitany kulą i zapadł w sen. Alys cofnęła się w trawy, wychodząc na pustą ścieżkę, która prowadziła dalej, za kawiarnię. Spodziewała się, że kiedyś były to pewnie eleganckie chodniki, po których przechadzali się kiedyś mieszkańcy, teraz wyglądały jak granica pomiędzy morzem traw a dalszą zielenią, pokrywającą rozwalony taras.
- Aaaaa!! - usłyszała kolejny krzyk, należący do któregoś ze zwiadowców za jej plecami, po prawej stronie od chodnika.
   Bez czekania ruszyła w tamtym kierunku, modląc się, aby nie przyszła za późno z pomocą. Miała nadzieję, że Malcolm już sobie poradzi, a Jacob stał przecież na tarasie, więc teoretycznie był w najlepszym położeniu. Minęła kilka wysokich dębów, które teraz zarastały gęstym mchem, a koło niej poruszył się mijający ją umarły, który zmierzał w przeciwnym kierunku. Całe szczęście, zanim zdążył zwrócić na nią uwagę i zawrócić, ona była zbyt daleko, by móc ją sięgnąć, więc prawdopodobne zrezygnował.
   Wyskoczyła na puste pole, w którym jeden ze zwiadowców, którego znała z widzenia, zmierzał się z czterema napastnikami jednocześnie. I tak była w szoku, że tyle wytrzymał. Zwiadowca atakował jak rozjuszone zwierzę, mocno krwawiąc na twarzy i w okolicy ramienia. Jeden z umarłych skoczył mu na plecy i przygwoździł do ziemi, ale Alys podbiegła do niego i wymierzyła mu mocnego kopniaka, jednocześnie strzelając do jego najbliższego towarzysza, który najprawdopodobniej zaatakowałby ją w odwecie.
- Nowa - jęknął zwiadowca, nie mogąc podnieść się z ziemi. Alys stanęła nad nim w geście obrony, strzelając kolejno do umarłych, którzy otoczyli ją z każdej strony. Nie chciała dać zwiadowcy umrzeć, ale jednocześnie bała się, że sama straci tu życie.
   Skoczyła na wysokiego, tyczkowatego umarłego, który ryknął ostrzegawczo i pchnęła go w tył, ale rywal zdołał złapać równowagę i stanął na prostych nogach, patrząc na dziewczynę z dziką furią. Alys wycelowała mu w twarz z bliskiej odległości, ale usłyszała jedynie dźwięk oznaczający pusty magazynek.
   Poczuła, że traci wszelką nadzieję, gdy umarły złapał za lufę jej strzelby i pociągnął ją do siebie. Alys poleciała za bronią, ciśnięta w dół nierównego terenu. Sturlała się po gładkim trawniku, modląc się, żeby przypadkiem nie trafiła głową w drzewo, bo wtedy nie miałaby wątpliwości, co zrobiłyby z nią te upiory. Zatrzymała się jednak na niskim pniaku, który wbił się jej boleśnie w brzuch. Złapała się w pasie, starając się zahamować wymioty, ale jej głowa wirowała w zabójczym pędzie. Wiedziała, że musi się szybko ogarnąć, w przeciwnym razie nie będzie miała żadnych szans w walce z umarłymi.
   Gdy uchyliła usta, wydobył się z nich jedynie słaby jęk. Zaraz po nim usłyszała ostatni krzyk, przerwany brutalnie. Był to zwiadowca, którego próbowała ocalić. Spojrzała w górę, w kierunku miejsca, z którego pchnięto ją w dół. Szum zagłuszył jednak jej przerażające myśli. Obok przepływała z potężnym nurtem rzeka. Ona sama leżała na ziemi tuż przy brzegu, którego lizały niespokojne prądy.
   Zwróciła znów spojrzenie w kierunku kawiarni i centrum walk, ale widok zasłoniły jej własne włosy, które jakimś cudem wydostały się z ciasnego kucyka. Gdy odsunęła je z twarzy, ze zdumieniem zobaczyła umarłego, stojącego nad nią, choć jeszcze przed momentem była sama nad brzegiem rzeki. Obcy miał tylko jedno, przekrwione oko, wpatrujące się w nią z dziką furią.
   Zaczęła szukać w panice swojej strzelby, ale wśród niskich roślinek porastających wilgotne brzegi spienionych wód zdołała tylko natrafić na dziko rosnące owoce. Umarły chwycił ją za gardło z brutalną siłą i podniósł do góry, nad wodę.
   Alys chwyciła oddech w ostatniej chwili, nie potrafiąc wypuścić zamarłego oddechu przez ściśnięty przełyk. Jej twarz i twarz jej oprawcy dzieliło zaledwie kilkanaście centymetrów. Widziała euforię na jego twarzy. Mimo że jego ciało wyglądało na rozwalone, co wskazywałoby na długi okres życia jako umarłego, to jednak mimika twarzy zaprzeczała wyglądowi. Ten potwór dobrze wiedział, że kogoś zabija, co więcej, ta myśl sprawiała mu radość.
- Alys!! - wykrzyknął Malcolm pełnym przerażenia głosem, od którego przeszły ją ciarki. Alys jednak przypomniała sobie w ostatniej chwili o swojej broni, sięgając jedną ręką do kieszeni w spodniach po nóż.
   Zanim umarły się zorientował, ostrze przeleciało mu tuż przed twarzą, zatrzymując się na jedynym, pozostałym mu jeszcze oku. W tej sekundzie puścił dziewczynę, jęcząc ogłuszająco. Alys zdążyła tylko wyrwać mu nóż w twarzy, zanim dłonie umarłego ją puściły, a ją samą pochłonęła otchłań zbuntowanej, brudnej wody.


sobota, 6 lutego 2016

Zwiady

   Zanim Północ zdołała się przebudzić, Alys już przygotowała się do zwiadów. Choć powinna być zmęczona, bo nie spała całą noc, myśląc wciąż o ojcu, to nadzieja i ekscytacja spowodowana eksploracją miasta sprawiła, że odnalazła w sobie pokłady energii, której potrzebowała.
   W mieszkaniu, które zamieszkiwała z pozostałą czwórką swoich towarzyszy, panował jeszcze mrok, ale Alys zdołała zauważyć lekkie przejaśnienia w okolicach zamurowanych nieszczelnie okien. Ubrała się prędko, korzystając z okazji, gdy nikt jej nie widzi, po czym poszła do łazienki, by się nieco odświeżyć przed porannymi zwiadami. Przyzwyczaiła się już do swojej wiecznie brudnej skóry, którą z trudem szorowała, przed pójściem spać. Poza tym Maise zarządziła oszczędność wody, na wypadek, gdyby rury odprowadzające wodę z zewnętrznych źródeł miały ulec zniszczeniu lub zatkaniu. Gdyby tak się stało, mieszkańcy Przystani mieliby trudności z naprawieniem szkody, o ile w ogóle znaleźliby miejsce awarii, nie mówiąc o uniknięciu spotkania z umarłymi.
   Kiedy więc Alys wyszła z łazienki, usłyszała przyciszone rozmowy wstających zwiadowców, którzy zaczynali szykować się do wyjścia. Jacob jeszcze spał, podobnie jak Malcolm, ale dziewczyna wiedziała, że wkrótce jeden z nich się obudzi. Obaj jednak chrapali głośno, jakby w ogóle nie myśleli o czekającym ich obowiązku.
   Alys związała włosy w ciasnego kucyka, po czym wyszła z mieszkania, przechodząc przez przejście w ścianie. Ruszyła wolnym krokiem, starając się nie pobudzić śpiących. Obejrzała się na stojące obok siebie tapczany, po czym przeszła przez jeszcze kilka podobnych przejść i natrafiła wzrokiem na łóżko, którego szukała. Elle spała słodko, a jej złote włosy spływały po puchu poduszki niczym schowane w ściółce leśne strumyki. Alys podeszła do dziewczynki i usiadła przy niej na łóżku, przyglądając jej się. Była tak drobna, taka słaba. Wyglądała, jakby nawet oddychanie sprawiało jej ból. Gdyby tylko Alys wiedziała, co jej szkodzi, co wpływa na rozwój jej choroby... Zawsze miałaby szansę odnaleźć lekarstwo.
    Dziewczyna pochyliła się i ucałowała Gabrielle w czoło, głaszcząc z troską jej małą złotą główkę. Jedynym argumentem przeciwko zwiadom była właśnie Elle. Gdyby Alys została w Północy, mogłaby mieć na nią oko, jednak pozostanie dłużej w obozie nie przyniosłoby żadnych efektów ani w planowanej ucieczce Alys ani w postępach choroby dziewczynki.
- Alys? - spytała cicho Elle, mrugając jasnymi oczkami.
- Obiecałam, że przyjdę - odparła dziewczyna, siadając prosto. W mieszkaniu, w którym mieszkała Gabrielle wraz z całą wielodzietną rodziną, dwóch starszych braci chorej szykowało się właśnie do zwiadów. Ich czujne, pełne rezerwy spojrzenia skierowane na obcą nie umknęły uwadze Alys. Pewnie zastanawiają się, czy z nimi idę, pomyślała.
- Idziesz na patrol? - zapytała znowu Elle, próbując usiąść. Jej starsza przyjaciółka powstrzymała ją jednak, poprawiając poduszkę.
- Tak, ale wrócę szybko. Wiesz, że sobie poradzę.
   Dziewczynka spojrzała na nią jasnoniebieskimi oczami, jakby widziała ją po raz pierwszy. Jej oblicze było spokojne, pełne rezerwy, co nieczęsto zdarzało się u ośmioletniego dziecka. Choć gdy tylko Gabrielle się urodziła, jej rodzina przeniosła się do obozu, to i tak dziewczynka wydawała się Alys bardzo dzielna. Dwójka z jej rodzeństwa zginęła, zanim jej rodzice postanowili opuścić dom,a w Północy nawet o nich nie wspomnieli, pewnie ze względu na dziewczynkę. Alys jednak wiedziała, że Elle zdaje sobie sprawę, co się stało z jej starszymi braćmi.
- Oni nie biorą żadnej dziewczyny na zwiady - wtrąciła się Katelyn, starsza siostra Gabrielle. Alys spojrzała na nią ze złością.
- Ktoś cię pytał o zdanie? - burknęła, a oczy Katelyn wyraziły jedynie troskę. Jak każde z dzieci Scottów, miała blond włosy o jasnym, niemal złotym odcieniu. Katelyn jednak wyróżniała się łagodnością i spokojem, jakiego nie miał nikt z jej licznego rodzeństwa. To te dwie cechy sprawiały, że Alys wychodziła z siebie przy każdym spotkaniu. Nie potrafiła tego wyrazić głośno, ale w głębi duszy zazdrościła dziewczynie jej powierzchownego wyciszenia.
- Na pewno wiesz, o co prosisz, Alys? - spytała tylko, a Gabrielle zerknęła na przyjaciółkę. Alys poczuła się osaczona tymi spojrzeniami. Pewnie, że wie, czego chce. Była na zewnątrz, mieszkała tam. Dlaczego traktowali ją, jakby była głupia?
- Tak, Kat - odpowiedziała z nutą jadu w głosie.- Doskonale wiem, czego chcę. A ty wiesz?
   Katelyn nie odpowiedziała, bo w tym momencie do jej mieszkania weszli Malcolm i Jacob, przepychając się i dokuczając sobie. Rodzice Gabrielle, Stev i Renate, spojrzeli na obu chłopców z nieukrywaną złością, jakby jak najszybciej chcieli ich stąd zabrać. Połowa ich rodziny dalej spała, jakby nie słyszała głosów dwóch głośnych zwiadowców.
- Ej, Al, idziesz? - spytał Malcolm, machając w kierunku Alys, a Jacob natychmiastowo spoważniał.
- Prosiłem cię o coś - warknął cicho, ale dziewczyna i tak zdołała go usłyszeć. Blondyn wywrócił oczami, odpychając Jacoba, który wciąż patrzył na niego z niedowierzaniem.
- Daj spokój, wiesz, że jest dobra. Przyda się - odparł tylko Malcolm, któremu było jak zwykle wszystko jedno, kto pójdzie z nim na zwiady, byleby tylko nie celował do niego z pistoletu.
   Alys w tym czasie ucałowała Gabrielle w czoło i pożegnała się skinieniem głowy z Katelyn. Nie chciała tak szybko opuszczać dziewczynki, ale wiedziała, że w tym czasie albo zostawią ją w Północy, albo ona sama spowolni zwiady. Ani jej się śniło słuchać przez następne kilka tygodni argumentu, że nie powinna pójść, bo wszyscy na nią czekają.
   Przeszła swobodnym i pełnym dumy krokiem za dwójką przyjaciół, którzy już wyposażyli się w pełen zwiadowczy ekwipunek. Alys widziała, że za pasem Jacoba spoczywają jego dwa sztylety oraz trzy magazynki amunicji, które ukradł podczas poprzednich zwiadów. Malcolm miał podobną kolekcję, z którą się nie rozstawał, choć bardziej kojarzono go po jasnej, zimowej kurtce, w której wyróżniał się od reszty mieszkańców, którzy preferowali raczej barwę czarną.
   Do idących między łóżkami zwiadowców dołączali pozostali, stanowiąc niemal zbrojny pochód przeciw umarłym. Co miesiąc zwiadowcy opuszczali swoje siedziby na kilka dni, by odszukać pozostawione w domach zasoby, które mogłyby pomóc obozowiczom, oraz by monitorować kolejne kroki umarłych i ich liczbę. Alys wiedziała tylko tyle, że umarłych było coraz więcej i że zajmowali kolejne osiedla ich małej Przystani. Jakimś cudem jeszcze nie nabrali ochoty na centralny punkt miasta.
   Do Malcolma i Jacoba dołączył Hale, wysoki i muskularny mężczyzna o krzywoprzystrzyżonym czarnym zaroście. Był prawą ręką Maise i szefem zwiadowców, gdy znajdowali się poza Północą. Katelyn miała rację, mówiąc, że zwiadowcy nie brali żadnej dziewczyny. Maise zawsze pozostawała w obozie, by móc zapewnić bezpieczeństwo tym, których miała pod opieką. Wychodziła tylko czasami, by spotkać się z pozostałymi przywódcami obozów i omówić plany na kolejne tygodnie. Gdyby rynek był inaczej zbudowany, myślała kiedyś Alys, pewnie stworzono by jeden obóz i byłby tylko jeden przywódca. Niestety, wtedy mieszkańcy zostali by odsłonięci na siły umarłych, a na to nie mogła pozwolić zmniejszająca się populacja miasta. Najpierw bezpieczeństwo, potem obrona - tak brzmiało hasło ocalałych.
- Gotowi? - spytał Hale, stając pośrodku ostatniego mieszkania, przy którym zbudowano wyjście z Północy. Maise wyłoniła się z tłumu i podeszła do przywódcy zwiadowców.
   Alys rozejrzała się. Wokół niej stało około trzydziestu mężczyzn. Reszta z nich musiała zostać, by bronić obozu. Wszyscy spoglądali na dziewczynę ze zdziwieniem i niedowierzaniem, ale żaden nie odezwał się ani słowem. Najbardziej irytował ją jednak Jacob, jakby udawał, że kompletnie jej nie zna. Maise miała na sobie ciemnozielony płaszcz, który był wystrzępiony przy końcach. Na plecach dzierżyła dumnie strzelbę, o połowę większą niż ta należąca do Alys. Czarnowłosa kobieta zamieniła z Hale'm kilka zdań, Alys zrozumiała, że muszą rozmawiać o niej, bo mężczyzna spojrzał na nią z uwagą, drapiąc się po gęstej brodzie. Czoło przykrywał mu stary, obdarty kapelusz, którego rondo kończyło się wraz z linią oczu. Maise przylgnęła do zwiadowcy i pocałowała go w usta, jakby nie wiedziała, że obserwują ją wszyscy obecni w mieszkaniu.
- Wróć szybko - powiedziała tylko na głos, po czym odeszła do swoich spraw.
   Hale rozejrzał się po mieszkaniu, jakby akceptował grupę zebranych, po czym stanął prosto i zabrał głos.
- Odchodzimy nie po to, żeby już tu nie wrócić, zapamiętajcie to sobie - powiedział swoim niskim głosem. - To, co robimy jest ważne. Nie schrzańcie tego. A teraz jazda - Malcolm i niski rudzielec o imieniu Dylan otworzyli metalowe drzwi, które zgrzytnęły, gdy zamki zostały uruchomione do działania.
   Alys czuła zniecierpliwienie i podekscytowanie. W końcu coś się zmienia, myślała, rozglądając się po zwiadowcach. Nie byli to żołnierze, doszła w końcu do wniosku, widząc ich przestraszone miny. Tych ludzi znała bardzo dobrze - na zwiadowców składali się piekarze, kamieniarze, rolnicy. Ludzie, którzy nigdy nie powinni mieć do czynienia z bronią. A jednak mieli i robili to, co było słuszne. Spośród wszystkich mieszkańców Przystani, tylko pięciu naprawdę walczyło w armii. Jednym z nich był właśnie Hale.
   Mimo to zwiadowcy wydawali jej się bardziej niebezpieczni niż wszystkie armie świata. Dlaczego? Bo nie walczyli dla siebie, wiedzieli, że ich zgon może oznaczać brak bezpieczeństwa dla rodziny, dlatego pogrom umarłych szedł im z taką łatwością. Gdyby tylko w Przystani żyło więcej mężczyzn, którzy mogliby stawić czoła tym upiornym istotom...
- Hej, w porządku? - Alys usłyszała cichy głos, który poznałaby wszędzie. Jacob zrównał się z nią, gdy wyszli na plac. Jego mina mówiła jasno - bał się o nią, ale starał się udawać twardego, bo upór przy dyskusji z Alys był bezcelowy. Zawsze potrafiła stawiać na swoim.
- Tak - odpowiedziała krótko, zaczesując swoje nieokiełznane ciemnobrązowe kosmyki, które zdołały się wydostać z kucyka. Ścinała je już dawno, ale lubiła czuć ich dotyk na plecach, dlatego nie pozwalała nikomu podejść z nożycami nie bliżej niż na dwa metry. W skutek tego jej włosy sięgały teraz bioder, kołysząc się z każdym szumem wiatru.
- Alys, nie gniewaj się. Nie chcę się z tobą kłócić. - powiedział, patrząc dziewczynie w oczy. Jacob jako jeden z nielicznych ocalałych zawsze potrafił przyznać się do błędu.
   Alys natomiast uśmiechnęła się lekko i poprawiła pas ze strzelbą, który przechodził przez jej klatkę piersiową, po czym chwyciła dłoń Jacoba i zacisnęła ją, jakby chciała dodać mu otuchy. Chłopak popatrzył na nią nieco zdezorientowanym spojrzeniem, ale nie odtrącił jej dłoni.
- Gramy w tej samej drużynie? - spytała dziewczyna, unosząc ich splecione dłonie. Jacob uśmiechnął się.
- Zawsze.
   Stanęli na opustoszałym placu, na który wkradały się pierwsze promyki świtu, zwiastujące nadzieję. Poszarzała kostka była powgniatana w wielu miejscach od remontów, które obozowicze musieli przeprowadzić wobec eleganckich kamieniczek, by chronić miejscową ludność. Nie raz na tę kostkę spadły ciężkie bele drewna, czy większe cegły, stąd nie było mowy o równej powierzchni rynku. Teraz każda nierówność miała swoją cenę, jak każda blizna przypominająca wojownikowi o jego walkach.
   Przeszli w górę, na południowy kraniec Północy, gdzie obóz stykał się ze Wschodem. To właśnie w tamtym kierunku planowali iść, byle ominąć niebezpieczeństwo na północy. Uliczki układały się w ten sam wzór, który widziała Alys wczoraj, wracając ze swojego zapadniętego domu. Od rynku odchodziło osiem uliczek, każda w innym kierunku. Potem z nich wychodziły kolejne i kolejne, zapełniając całe miasto siecią przecznic i skrzyżowań, niczym pajęczą nicią. Nic dziwnego, że centrum miasta zamieszkiwało tak dużo ludzi, pomyślała Alys, wpatrując się w nietknięte domy, z których uciekli mieszkańcy, by dołączyć do swoich w obozach. Cóż, możliwe, że część z tych budynków wciąż jest zamieszkiwana przez ludzi pokroju jej ojca, którzy woleli mieszkać we własnych czterech ścianach i ryzykować swoim życiem, niż dołączyć do ocalałych.
   Po lewej od głównej ulicy znajdował się długi trawnik, na którym trawa pożółkła, zmieniając się w iście miodowy kolor. Widok uschniętej rośliny zaniepokoił Alys. Możliwe, że wzrost wszelkiego rodzaju roślin miał coś wspólnego z powstaniem umarłych, bo od kilku lat ludzie zaczęli zbierać coraz to mniejsze plony, aż w końcu zaczęli tracić nadzieję, że w ogóle coś wyhodują. Ile to będzie trwało, zastanawiała się dziewczyna, zanim ludzie skoczą sobie do gardeł o ostatnią kromkę chleba?
- Patrz, tam ktoś mieszka - Jacob wskazał na jedną z kamienic, w której oknie paliła się świeca. Alys zauważyła ją dopiero, gdy zmrużyła oczy.
- Myślisz, że ta osoba sama wybrała takie życie? - zapytała cicho, czując w tym pytaniu gorycz, gdy kojarzyła go z ojcem. - Czy może potrzebuje pomocy?
- Nie wiem - odparł, wzruszając ramionami, ale zaraz spojrzał przyjaciółce w oczy. - Będziesz chciała tam wpaść, gdy będziemy wracali?
   Alys kiwnęła głową wolno, ale stanowczo. Może udałoby jej się przekonać zamieszkałego w tej kamienicy, by dołączył do Północy, pomyślała z nadzieją. Dobrze wiedziała, że taki sposób życia grozi śmiercią.
   Skręcili w prawo, wzdłuż uliczki, po czym znów w lewo i wyszli na długą i szeroką drogę, która kiedyś prowadziła prosto do innego miasta. Alys odczuła to jak drogę do lepszego jutra. Może tam znalazłabym dom, pomyślała, ale dowodzący zwiadami, Hale, przerwał jej rozmyślania.
- Podzielcie się na dwie ekipy - rozkazał, przechodząc między swoimi ludźmi. - Pierwszą częścią dowodzę ja, drugą Malcolm.
   Alys spojrzała na blondwłosego chłopaka z nieskrywanym zdziwieniem, ale zauważyła, że Malcolm nie był zaskoczony decyzją przywódcy zwiadowców. W końcu chłopak walczył najdłużej spośród zebranych tu ludzi, pomyślała sobie, gdy otrząsnęła się z pierwszego szoku. Myślisz, że kogoś znasz, a tu proszę...
- Idziesz z Mackiem? - spytał Jacob, trącając oniemiałą Alys.
- Idę z tobą, więc pewnie tak - westchnęła, zdając sobie sprawę z wymuszonej obecności Malcolma. Gdyby tylko mniej mówił, może zdołałaby go kiedyś polubić...
   Zwiadowcy rozdzielili się na dwie grupy, tak jak polecił im Hale, a Alys i Jacob dołączyli do Malcolma, idąc blisko zastępcy przywódcy. Gdy tylko weszli w stare, zapomniane osiedle z wysokimi budynkami z cegły, ktoś ze zwiadowców spytał:
- Czego szukamy?
- Rozdzielcie się - zarządził Malcolm, obracając się do siwowłosego mężczyzny z rewolwerem. - Przeszukajcie pobliskie ulice od strychów, po piwnice. Jeśli znajdziecie jakiś ludzi, spróbujcie przekonać ich, by dołączyli do nas, ale nie za wszelką cenę. Jeśli chcą zostać, niech zostaną, ale nie krzywdźcie ich. Jacob, pójdziesz z Alys na zewnętrzną?
   Jacob zmarszczył brwi, ale wzruszył ramionami na znak zgody. Alys podążyła za nim, czując się jak nowicjuszka w pierwszy dzień służby. Umiała strzelać i robiła to dobrze, po długim monotonnym ćwiczeniu na strychu Północy. Mimo to nigdy nie pracowała w terenie i czuła się nieco zdezorientowana jak na pierwszy raz.
- Nie jesteś zadowolony z zewnętrznej, zgadłam? - spytała, maszerując obok przyjaciela, który przez połowę drogi nie odezwał się ani razu. Spojrzał na nią, a było to spojrzenie wyrażające smutek.
- Pochodzę stamtąd - mruknął tylko, a Alys pożałowała, że w ogóle o to pytała. Zapewne dla Malcolma i jeszcze tej części zwiadowców, która ruszyła w tym kierunku, fala wspomnień musiała mieć gorzki smak. Tylko skąd umarli wzięliby się w połodniowo-wschodniej części miasta, skoro cmentarz, z którego się brali, znajdował się na północy? Coś tu nie pasowało, ale Alys nie potrafiła tego rozgryźć. Już miała spytać o to Jacoba, kiedy chłopak zatrzymał ją w miejscu, wyciągnąwszy rękę. - Weź broń - zarządził, a dziewczyna wykonała rozkaz bez wahania.
   Znajdowali się przy wejściu do dużego parku w Przystani. Droga zjeżdżała stromo w dół, aż do starego, obdartego budynku pośrodku parku, który wyglądał jak nora niedźwiedzia w sercu dzikiej puszczy. Park rzeczywiście zarósł od tego czasu, jakby na przekór wcześniejszym złym przeczuciom Alys na temat obecnej w mieście natury. W miejscach, gdzie kiedyś widniał tylko krótki, skoszony trawnik rosły teraz wysokie chaszcze, w których ukrywać mógł się dosłownie każdy. Nic dziwnego, że Jacob zaalarmował się zaraz po wejściu w to nieprzebyte ludzką nogą miejsce.
- Gdzie dokładnie mieszkałeś? - zapytała cicho Alys, choć starała się o to nie pytać. Jej ciekawość jednak zwyciężyła. Jacob opisywał jej kiedyś miejsce swojego zamieszkania, ale nigdy nie widziała go z bliska, mimo że mogła mieszkać jakiś kilometr od niego.
- Po drugiej stronie parku - odpowiedział Jacob bez żadnych emocji, jakby zdołał się już pożegnać z przeszłością. Alys jednak wciąż nią żyła, nawet jeśli każdego dnia obiecywała sobie co innego. Nie mogła wyzbyć się tego, kim była. A była Alys Carley.
- Znasz go dobrze? - następne pytanie, którego miała nie wypowiadać na głos. Skup się na zwiadach, warczała do siebie w myślach, maszerując za Jacobem w zarośnięte chodniki.
- Z Malcolmem bawiliśmy się tu jako dzieci. Znam ten park na pamięć. A raczej znałem - już przez chwilę go miała, myślała Alys. Przez chwilę w jego głosie wyczuła dziecięcą radość na wspomnienie dawnych dni. Chciała podsycić to ognisko miłych wspomnień, byleby tylko nie zgasło.
   Zrównała się z nim, starając się spojrzeć mu w twarz, ale Jacob unikał jej wzroku, jak miał ostatnio w zwyczaju. Zaczynało ją to irytować. Kiedyś bez problemu patrzyli sobie w oczy, a teraz Jacob albo się rumienił, albo zaczynał obserwować co innego. Alys zawsze postrzegała kontakt wzrokowy jako szczerość między ludźmi, dlatego nie potrafiła pogodzić się z faktem, że Jacob coś przed nią ukrywa.
- Masz jakieś miłe wspomnienie związane z tym miejscem? - dopytywała się, a Jacob zmarszczył brwi, co robił dziś nie po raz pierwszy.
   Alys zauważyła, że zmierzają w kierunku ruin budynku. Już z tej odległości widziała płaski dach i połamane schody. Jasnożółta barwa zdołała poschodzić z pogruchotanych ścian, skradziona pewnie przez słońce. Nawet barierki zostały wyłamane i skradzione. Cóż, może poprzedni zwiadowcy postanowili użyć tych barierek do bardziej praktycznych celów, pomyślała z zastanowieniem.
- Tak, kiedyś... Kiedyś uciekliśmy tu na całą noc - odparł po chwili Jacob, zerkając na Alys. - Nasze mamy szukały nas długo po całym osiedlu, a my siedzieliśmy w naszej bazie nad rzeką. Zrobiliśmy ją w któreś wakacje, nie pamiętam już, ile wtedy mieliśmy. Jane i Oscar szukali też w parku, ale mieli może z siedem lat i bali się chodzić po ciemku. - Jacob zaśmiał się w tym momencie, jakby o czymś sobie przypomniał. - Czuliśmy się tacy pewni siebie, niepokonani... Dopóki nasz pijany sąsiad nie zaczął się wydzierać, wracając z parku. Nie wiem, czy ktokolwiek zdołałby nas zauważyć, tak szybko wracaliśmy do domu.
   Alys zachichotała, wyobrażając sobie tę sytuację, choć przychodziło jej to z trudem. Gdy poznała obu chłopców właśnie tacy byli - skorzy do psot i brawurowych akcji. Teraz nieco wydorośleli, ale nadal lubili sprawiać problemy, co musiała cierpliwie znosić Maise.
- Chciałabym, żebyś zawsze taki był - powiedziała szczerze, a Jacob spojrzał na nią ze zdziwieniem, przystając. Jego ciemne oczy błysnęły podejrzliwością.
- Jaki?
- Szczęśliwy - odpowiedziała krótko Alys, przechylając głowę, gdy wtem ujrzała ruch za plecami Jacoba. Wysoka kępa chwastów sięgająca bioder dziewczyny zakołysała się, jakby za nią czaiło się zagrożenie. Nie chciała stracić ani chwili, więc po prostu odepchnęła przyjaciela i wyciągnęła przed siebie strzelbę, mierząc w linię traw.
   Jacob widząc reakcję Alys, postąpił tek samo, stając obok dziewczyny z podobną, tylko nieco krótszą strzelbą. Z krzaków wyłonił się umarły, który prawdopodobnie musiał tam leżeć od dłuższego czasu, bo wyglądał, jakby przebudził się z długiego snu. Jego szarawa skóra rwała się w kilku miejscach, jakby została draśnięta kłami wilka. Przekrwione poważne oczy wlepiały się w Jacoba, jakby go znały. Z ust istoty wyrwał się przeraźliwy, ochrypły jęk.
   Alys nie czekała na więcej. Pociągnęła za spust, czując znajomy odrzut kolby w pobliżu ramienia. Umarły wydał jęk i padł w zarośla, położony w dalszy sen. Alys nie schowała jeszcze strzelby, ale trzymała ją teraz luźniej, wzdłuż swojej talii. Spojrzała ze zdziwieniem na przyjaciela.
- Czemu nie strzelałeś? - niemal krzyknęła, czując, jak emocje w niej wzbierają. Pierwszy umarły od czasu jej odejścia z domu, myślała z narastającym pragnieniem zemsty za ojca.
   Jacob spojrzał na własne stopy, zaciskając palce na strzelbie.
- Znałem ją - mruknął, a Alys potrzebowała chwili, by zrozumieć. Ten umarły... rzeczywiście mogła to być kobieta.