poniedziałek, 25 stycznia 2016

Północ

   Przeszli przez długą i szeroką ulicę, prowadzącą do centrum Przystani. Wszędzie walały się śmieci i ruiny - miasto dosłownie ginęło w oczach. Choć cmentarz znajdował się zbyt daleko, by umarli mogli splądrować tę część miasta, to i tak to robili, a nikt nie miał pojęcia, jak się tu dostają.
   Alys myślała wciąż o domu, o tym jak wszystko, co posiadała, przepadło tego owego dnia. Nie musiała patrzeć na Jacoba, by wiedzieć, że jej towarzysz myśli teraz tylko o tym, by jak najszybciej dotrzeć do rynku przed zmrokiem. Słońce powoli chowało się za wysokie budynki, których jeszcze nie zdołały zburzyć ani siły natury, ani tym bardziej dłonie umarłych.
- Zawsze musisz za mną łazić? - spytała Alys od niechcenia, chcąc nawiązać rozmowę, byle tylko nie skupiać się na ranach przeszłości.
   Szli równym marszem, chcąc jak najszybciej znaleźć się za bezpiecznymi murami obozu, z dala od ciemnych i mrocznych ulic miasta, czując jak nadciągająca noc stara się ich dogonić. Nie chcieli, by z nimi wygrała. Alys zerknęła na lewo i zauważyła długą ulicę, która mogła mieć długość kilometra. Droga zjeżdżała w dół, niczym ślizgawka, prowadząca do paszczy bestii, po czym wyrównywała poziom przy kolejnym skrzyżowaniu i prowadziła dalej, ku najniebezpieczniejszemu miejscu w Przystani. To tam znajdował się cmentarz.
- Nie, tylko wtedy gdy jesteś ode mnie dalej niż kilka metrów - odparł Jacob, wzruszywszy ramionami, choć widać było po nim, że tłumi śmiech. Alys wywróciła oczami, mimowolnie się uśmiechając. Lubiła jego towarzystwo, w przeciwieństwie do pozostałych. Choć Jacob czasem wydawał się namolny ze swoją troską, to jednak zawsze wysłuchiwał propozycji i pomysłów Alys, choćby były najgłupsze. - Aż tak źle? - spytał, zauważając cień smutku na twarzy przyjaciółki.
   Alys obróciła twarz, choć wiedziała, że już za późno. Jacob zawsze poznawał, że coś jest nie tak. Wsadziła z poirytowaniem ręce do kieszeni kurtki, myśląc o tym, jak odpowiedzieć. Ich cienie wydłużały się z każdą chwilą ich wymuszonego spaceru.
- A jak może być w miejscu, które kiedyś nazywało się domem? - zapytała słabym głosem, patrząc w przód, jakby chciała dojrzeć tam coś więcej niż podziurawioną nawierzchnię drogi i krzywe chodniki. Jacob objął ją ramieniem, nie odzywając się ani słowem. Ta cisza była najcenniejszym elementem ich relacji. Potrafili pozostawać w niej tak długo, jak to tylko możliwe, a żadne z nich nie czuło się zmieszane.
- Jest jeden plus - rzekł, gdy dochodzili już do dużego, umieszczonego między gęsto postawionymi budynkami placu. - Zawsze możesz przekupić Maise nabojami - zasugerował Jacob, a Alys uśmiechnęła się szerzej, co rzadko się jej zdarzało.
- Na to by poszła - przyznała tylko dziewczyna, ale szybko spochmurniała, widząc ponownie obóz, który napawał ją poczuciem beznadziejności i strachu o przyszłość.
   Na środku placu znajdował się mały budynek, w którym kiedyś mieścił się urząd miejski. Dziś pozostała po nim tylko wieża, z której spadł nawet zegar, a jej czarne cegły wybieliły się przez osmażające je każdego dnia słońce. Ta czarna wieża stanowiła serce Przystani. Była niczym samotny strażnik, rycerz, który wiedział, że przegrał walkę ze smokiem; który już szykował się do zadania przez potwora ostatniego ciosu.
   Plac okalały cztery ściany budynków - jedyne miejsca w mieście, które nie zostały tknięte przez nieprzyjaciół. Co więcej, ich konstrukcja została podparta i zabezpieczona przed obcymi, a wewnętrzne ściany zburzono, by ułatwić mieszkańcom wsparcie siebie w potrzebie. Tak też powstały cztery obozy - Północ, Południe, Wschód i Zachód, które wyglądały jak cztery smoki, chcące wykończyć stojącego pośrodku czarnego rycerza. Każdy z obozów wyglądał jak skarb, ukryty pod niezliczoną ilością gruzu, drewna i wszystkiego, co potrafiło je zabezpieczyć. Tak więc kamienice z pięknych i historycznych zabytków stały się niemal górami nie do zdobycia przez umarłych. Alys i Jacob zamieszkiwali Północ i tam też zmierzali. Nie byli zresztą daleko, bo był to obóz najbliższy ulicy, którą spacerowali.
   Mieszkańcy Przystani wobec niebezpieczeństwa postanowili zgromadzić się w jednym miejscu, by móc się wspierać i sobie wzajemnie pomagać. Gdy Alys przybyła do nich, dowiedziała się, że jej ojciec stanowił jeden z nielicznych przypadków, który nie przystał na propozycję wspólnoty Przystani. Maise w tym czasie bardzo wspomagała ich wszelkimi zasobami, ale nie mogła tego robić długo ze względu na narastające niebezpieczeństwo w okolicach domu dziewczyny. Alys bardzo kochała ojca, ale nie wiedziała, czemu wolał tak ryzykować, niż zamieszkać z resztą mieszkańców w obozach. Mieliby dużo większe szanse na przeżycie. Czasem nawet zastanawiała się, czy jej ojciec żyłby nadal, gdyby przystał na propozycję Maise.
   Alys stąpała cicho za Jacobem, jakby bała się, że zbudzi uśpionego czarnego rycerza. Wspinali się po krzywych schodach pośrodku obozu, które były zabezpieczone o wiele bardziej niż reszta ścian zewnętrznych kamienicy. Jej przyjaciel zastukał głośno w metal, pragnąć jak najszybciej dostać się do środka dobrze zabezpieczonego budynku. Alys w tym czasie rozejrzała się po placu. Pustka, którą tu zawsze widziała, przerażała ją o wiele bardziej niż ruiny miasta. Gdzie są dzieci, z którymi bawiła się, gdy była mała? Gdzie ich uśmiechnięci rodzice, dyskutujący na temat przyszłości miasta? Dziewczyna doskonale znała odpowiedzi. Ich rodzice zbudowali obozy, a teraz jej rówieśnicy noszą przy sobie broń i uczą się walczyć, byleby tylko wesprzeć resztę starzejącej się ludności. Z roku na rok było ich coraz mniej i tak z kilkunastu tysięcy zrobiło się kilkaset przerażonych o swój dalszy los mieszkańców Przystani.
- Jacob? - usłyszeli wysoki głos zza dobrze zabezpieczonych, stalowych drzwi. Znaleziono ich tylko kilka i dobrze wykorzystano przy budowie obozów. - To ty?
- Tak, Maise, otwórz - poprosił Jacob, opierając się o drewnianą deskę, przytrzymującą dach nad wejściem do obozu. Była to pułapka w razie ataku - mogli ją załamać w każdej chwili, gdyby przez drzwi chciał się dostać umarły.
- Zaraz zwalisz na nas dach - przypomniała mu Alys ze zniechęceniem. Wcale nie chciała wracać. Północ nie była domem tylko więzieniem, ale nie znała innego miejsca, do którego mogłaby się udać, a każdy, kto próbował takie znaleźć, ginął.
   Jacob prychnął pod nosem, nic sobie nie robiąc z uwagi Alys, choć rzeczywiście przestał opierać się o drewnianą deskę. Drzwi otworzyły się lekko, niepewnie, jakby Maise nie uwierzyła, że to naprawdę oni. Jacob wszedł do środka zdecydowanym krokiem, a Alys ruszyła za nim jak cień.
   Gdy oboje znaleźli się w środku, Maise zamknęła szybko za nimi drzwi, jakby za Alys szedł ktoś obcy. Maise była kobietą w średnim wieku, która mogłaby łatwo uchodzić za jej ciotkę. Miała czarne włosy, poprzetykane pajęczą linią siwizny, związane w prosty kok. Dwa pasma zawsze wychodziły z jej wymuszonej fryzury, zakrywając jej skronie. Maise miała siłę rosłego mężczyzny i upór, któremu nikt nie dawał rady. Wyjątkiem zawsze pozostawała Alys, a wcześniej jej ojciec.
- Zgłupieliście do reszty? - spytała szeptem, jakby ktoś ich podsłuchiwał. Jej zielone oczy błysnęły gniewem, gdy patrzyły na Alys i choć zwracała się do ich dwójki, to dziewczyna dobrze wiedziała, że starszej kobiecie chodzi o nią, nie o Jacoba. - Gdybyście przyszli jakiś kwadrans później, nikt by was nie wpuścił i dobrze o tym wiecie.
- Wiemy - przytaknął Jacob, kiwając głową. Chłopak podszedł do schowka na broń i wrzucił tam coś. Alys domyśliła się, że nie oddał tam swojej broni - długiej, gładkolufowej strzelby myśliwskiej oraz dwóch ostrych sztyletów o miękkich rękojeściach z koziej skóry. Choć część z obozujących w Północy wolała zostawić swoją broń przy drzwiach, by w razie ataku umarłych mieć do nich dostęp, to jednak większość czuła się spokojniejsza, gdy ich broń spoczywała tuż obok, a zwłaszcza ich własna. Maise zgromadziła dość wiele różnych rodzajów oręża, dlatego schowek zazwyczaj służył do trzymania w nim broni rezerwowej w razie, gdyby ta pod ręką okazała się mało skuteczna.
   Maise jednak dalej wpatrywała się z uporem w Alys, a na jej czole pojawiły się zmarszczki zaniepokojenia.
- Nic mi nie powiesz, Alys? - spytała w końcu, a dziewczyna wzruszyła umiejętnie ramionami, jak zwykle, gdy Maise o coś ją obwiniała.
- Niby co mam mówić? - zapytała zamiast tego. Jacob rzucił jej pełne rozbawienia spojrzenie, którego oczywiście nie zauważyła sama Maise.
- Na przykład to, po co opuściłaś Północ. Ktoś cię prosił? - kobieta zdawała się być coraz bardziej rozdrażniona. Owszem, często miewała takie humory, ale zazwyczaj w towarzystwie Alys, przez co dziewczyna czuła się traktowana nie fair przez przywódczynię.
- Moje sumienie - warknęła zamiast tego. Gdy to powiedziała, zdjęła z ramion plecak i wyciągnęła jedną partię nabojów, po czym rzuciła je niedbale pod nogi Maise. - Sama tej wojny nie wygrasz - dodała, wstając. - Następnym razem skuś się na zwykłe "dzięki". - po czym obróciła się na pięcie i odeszła, nie chcąc się dłużej kłócić z przywódczynią ocalałych.
   Wejście zostało wydrążone w jednym z wąskich mieszkań, które teraz służyło za korytarz do dalszych siedzib. Miejsca, gdzie utworzono przejścia były zwykłymi dziurami w ścianach, z których sterczały nagie cegły i zsypywała się zaprawa. Każde jedno mieszkanie stanowiło teraz miejsce noclegowni około kilkunastu osób. Aby dojść do własnej części Północy, Alys musiała więc przejść po kolei wszystkie te mieszkania, by dotrzeć do ostatniego, umieszczonego na samym końcu. Rozglądała się dokoła beznamiętnie, doskonale znając te same rozleniwione miny i przyciszone rozmowy. Z jednej i drugiej strony widziała po kilka składanych tapczanów czy łóżek ustawionych tu dla ocalałych. W jednej części spały albo zaprzyjaźnione rodziny, albo osoby wykonujące ważne czynności, jak zbieranie pożywienia i zapasów, albo osierocone dzieci, które czuły się lepiej w swoim towarzystwie. Okna starannie zamurowano, dlatego też w Północy panował półmrok. Ludzie powoli kładli się do swoich łóżek, wiedząc, że jutro czeka ich kolejny pracowity dzień. Alys obserwowała to z melancholią. To nie było życie, ale próby przetrwania do następnego wschodu słońca.
   Między tapczanami postawiono drewniane stoliki, niektóre w lepszym, inne w gorszym stanie, a na ich blatach stały stare świece. Ocalali musieli zaczął używać ich znów, gdy stracili dostęp do prądu około kilku lat temu. Improwizowane cztery ściany tych, którzy przeżyli ataki umarłych, wyglądały tragicznie w oczach Alys, która wychowała się w normalnym domu, pozorując normalne, beztroskie życie. Wiedziała więc, jak powinna wyglądać rzeczywistość, gdyby na świecie nie było umarłych.
   Napotykała same nieufne i pełne zaniepokojenia spojrzenia ludzi, z którymi zazwyczaj jadła posiłki. Ludzie z obozów nie otwierali się na innych, wręcz przeciwnie, trwali przy swoich zwartych grupach, jakby znaleźli się tu przypadkowo i wkrótce mieliby wrócić do swoich domów. Mimo to Alys czasem znajdywała uśmiechy pełne ulgi skierowane w jej stronę, dzięki którym czuła się lepiej.
   Przeszła już jakieś cztery mieszkania, gdy jej oczy natrafiły na małą dziewczynkę o złotych lokach i malinowych ustach, która klęczała na swoim łóżku w ubrudzonej, szarej sukience, w której zwykła spać. Dziewczynka na widok Alys zeskoczyła z łóżka i podeszła do niej ostrożnie by się przywitać. Alys przykucnęła, by móc wziąć ją w ramiona.
- Gdzie ty byłaś? - spytała zaniepokojona, a jej dziecięcy głosik zająknął się.
- Poszłam poszukać czegoś do jedzenia - odparła spokojnie Alys, chcąc uspokoić małą przyjaciółkę. - A ty? Jak się czujesz, Elle?
   Dziewczynka spojrzała na nią czujnie swoimi błękitnymi oczami, jakby chciała wyczuć w tej odpowiedzi niewinne kłamstewko. Choć była bosa, nie wyglądała na zmarzniętą, ku uldze Alys.
- Dobrze, Maise podała mi jakieś leki, ale nie wiem, czy dużo pomogą. - Alys zadrżała na samą myśl.
   Gabrielle była chora na rzadką genetyczną chorobę. Choć z pozoru nie różniła się od innych dzieci, to z roku na rok chudła coraz bardziej i marniała w oczach, a słabość jej ciała coraz bardziej dawała się we znaki. Czasem nie potrafiła już ustać na własnych nogach, przez co inni musieli ją nosić, niemal całymi dniami. Gdyby w Przystani mieszkał ktoś, kto mógłby jej pomóc, ocalali na pewno by go znaleźli. Każdemu z nich topniało serce, gdy patrzyli na rozwijającą się małą dziewczynkę, która coraz bardziej zbliżała się na swoich bosych stópkach do niechybnej i bolesnej śmierci. Alys pokochała ją jak siostrę i robiła wszystko, by ulżyć jej w cierpieniach, nawet, jeśli miałoby to oznaczać kłamstwo.
- Na pewno pomogą - skłamała po raz drugi w ciągu jednej wymiany zdań.
- Jacob był z tobą? - zapytała cicho Elle, przytulając się ponownie do swojej starszej opiekunki. Alys odwzajemniła uścisk bez żadnego zawahania.
- Tak, a co?
- To dobrze, że nie byłaś sama - powiedziała szczerze dziewczynka, patrząc Alys w oczy. Jej złote loki i blada twarzyczka przypominały oblicze aniołka, który już wkrótce dostanie się do upragnionego nieba. Alys zagryzła wargę, byleby tylko o tym nie myśleć. - Ostatnio wymykasz się coraz częściej. Maise tego nie lubi.
- Maise nie lubi nikogo, kto sprawia jej problemy - odparła pogodnie Alys. Lubiła kobietę, która zastępowała jej teraz ojca, ale ostatnio zaczynała działać jej na nerwy. Alys ukończyła już siedemnaście lat. Miała prawo do ryzyka, nawet tak głupiego jak powrót do starego domu. Poza tym czuła, że Maise ukrywa coś bardzo ważnego i domyślała się, że dotyczyło to problemu racjonowania żywności. Jeśli szybko nie zdobędą więcej pożywienia i leków, to niedługo Przystań pozostanie zatartym wspomnieniem, po którym zostaną tylko ruiny. Musiała pomóc innym, nie mogła udawać bezbronnej całe swoje życie...
- Nie musiałaś być taka cięta - przerwał im nagle Jacob, kładąc na ramieniu Alys swoją twardą dłoń. Dziewczyna wzdrygnęła się mimowolnie, puszczając Gabrielle.
- Dla Maise? - prychnęła Alys, coraz bardziej poirytowana zachowaniem innych. Dlaczego wszyscy robili z tego taką wielką aferę? Poszła po durne naboje, koniec dyskusji. Poza tym denerwowało ją to, że Jacob stanął po przeciwnej stronie barykady, broniąc Maise. - To zamknijcie mnie na poddaszu, raczej nie powinnam umieć skakać po dachach - warknęła, obracając się z powrotem do Elle i całując ją w czoło. - Idź spać - poprosiła ją, łagodniejąc nagle, jakby przed chwilą wcale nie uciszyła Jacoba zaciekłym i pełnym oburzenia głosem. - Jutro do ciebie przyjdę. Dzisiaj jestem zmęczona.
   Elle skinęła smutno główką i wróciła do swojego łóżka, zerkając na nią co kilka kroków, jakby Alys miała rozpłynąć się w powietrzu. Jacob westchnął tylko, ale jego przyjaciółka nawet na niego nie spojrzała. Ruszyła wolnym krokiem do swojego kąta Północy, który teraz zamieszkiwała. Nie przypominał domu, ale był wszystkim, co teraz posiadała.
   Przeszła jeszcze dwa mieszkania, słysząc jak drepcze za nią Jacob. Ostatnio stali się sobie obcy, jakby zaczęli ze sobą cichą walką spojrzeń i słów, spowodowaną tylko jednym słowem: przyszłość. Alys zaczęła ten temat kilka tygodni temu, gdy jedli posiłek w mieszkaniu na drugim końcu Północy, który służył za stołówkę.
   Jedli, cały czas rozmawiając, jakby same słowa miały sprawić, że starannie racjonowane posiłki stałyby się większe. Jacob uśmiechał się co rusz w czyjąś stronę, witając się ze znajomym ocalałym, który tak jak on przeżył kolejny dzień w tym piekle. Pod sufitem unosił się gęsty zapach gulaszu przygotowanego przez Gwen - grubą kucharkę o tęgich ramionach, która przygotowywała najlepsze posiłki, jakie Alys do tej pory jadła. Musiała przyznać, że jej tato nie gotował za dobrze, choć naprawdę starał się zaspokoić kulinarne potrzeby córki.
- Jak widzisz siebie za kilka lat? - zapytała w końcu Jacoba, drapiąc łyżką o prawie pustą miskę.
   Chłopak uśmiechnął się niepewnie do swojej przyjaciółki. Po jego wyrazie twarzy widać było, że to pytanie stanowiło dla niego problem, z którym jednak chciał się zmierzyć. Jacob zawsze stawiał cel przed strachem, co było dla Alys definicją odwagi.
- Za kilka lat? - mruknął, odkładając łyżkę na bok z zamyśleniem. Alys pokiwała głową, wpatrując się w niego ciekawie. Nieczęsto potrafiła go tak zdziwić, a jeśli już jej się to udało, to nie odpuszczała. - Pewnie w tym samym miejscu, z moją piękną ciemnowłosą żoną i dwójką rozrabiających dzieci. - powiedział, a jego oczy błysnęły tajemniczo.
- Chcesz pozostać w Przystani? - spytała Alys, nie udając zniechęcenia. Jacob kiwnął głową, kontynuując smaczny posiłek.
- A ty nie?
   Alys spojrzała w bok na miejsce, w którym kiedyś znajdowało się okno, tuż za kuchenką Gwen. Teraz widniały tam cegły sklejone cementem i zaprawą, którą uformowali mężczyźni, byleby tylko zakryć możliwe wejście do Północy dla umarłych. Nie chciała tak żyć, chciała od życia czegoś więcej.
- Chciałabym odejść z Przystani - powiedziała cicho, a Jacob zakrztusił się jedzeniem, kaszląc głośno. Alys spojrzała na niego z zaalarmowaniem, ale przyjaciel odkrztusił wreszcie źle trafione jedzenie.
- Zdurniałaś? - warknął, czerwieniejąc się od wysiłku, z jakim wznowił pracę przełyku.
- Nie, mówię poważnie - odparła Alys, patrząc na niego z wyrzutem. Dlaczego miałaby żartować z tak poważnej sprawy jak ta? Czy było to dziwne, że chciała rozpocząć nową, lepszą przyszłość z dala od miejsca, takie jak Przystań? Miasto z roku na rok upadało coraz bardziej, a Alys nie należała do naiwnych osób. Wiedziała, że wkrótce mieszkańcy albo odejdą sami, albo już nigdy nie będą mieli na to szansy.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - krzyknął Jacob, rozdrażniony jej odpowiedzią, której na pewno się nie spodziewał. - Źle ci tutaj?
- Nie licząc morderczych istot zrodzonych z ciał zmarłych, żyje mi się tu bardzo miło - odrzekła sarkastycznie Alys, wpatrując się w Jacoba, który jako jedyny z Przystani potrafił wytrzymać jej spojrzenie. Nawet Maise obawiała się jej zimnych, szarych oczu, jakby odbierały jej dech. - Dzięki, że spytałeś.
- Alys, kto odchodzi z Przystani, nie wraca i dobrze to wiesz. - mówił przyciszonym głosem Jacob, wiedząc, że już wystarczająco zwrócili na siebie uwagę Gwen. Wokół nich siedziało jeszcze kilka skupisk ludzi, dyskutujących ze sobą o codziennych sprawach, ale to chłopak zwracał na siebie największą uwagę swoim nagłym wybuchem.
- A może coś tam znajduje? - zapytała Alys, starając się uspokoić. Nie myślała, że wzbudzi w przyjacielu takie emocje. - Coś, co pozwala mu zapomnieć o powrocie do tego cholernego miasta?
- Jesteś szalona - wytknął jej Jacob, wpatrując się w nią ciemnymi jak noc oczami. Bał się jej, uświadomiła sobie. Chyba rzeczywiście stała się nieprzewidywalna, skoro nawet jej najlepszy przyjaciel był zszokowany jej ambicją.
- A ty naiwny. - warknęła Alys, wstając od stołu i zostawiając pustą miskę. Zanim Jacob zdążył jej odpowiedzieć, dziewczyna już opuściła stołówkę, stąpając głośno i nerwowo po cienkiej, drewnianej podłodze.
   Od tej rozmowy stali się sobie bardziej odlegli, jakby przeczuwali, że w przyszłości ich drogi się rozejdą. Choć Jacob kilka razy sugerował jej zmianę decyzji, to Alys była uparta równie jak jej ojciec, gdy decydował się na samotne mieszkanie na ich osiedlu, zamiast wstąpienie do obozu. Tamta decyzja okazała się błędna, ale Alys widziała dla siebie nadzieję w ucieczce z Przystani. Może w jakimś większym mieście znalazłaby dom, bezpieczeństwo...
   Minęła ostatnie mieszkania, starannie ignorując niepewne spojrzenia innych, którzy tak jak reszta kładli się powoli spać. Alys skręciła w prawo, gdy natrafiła na ostatnie mieszkanie, które zajmowało nie więcej niż dwadzieścia metrów kwadratowych ich obozu. W kącie stała niewielka łazienka, której rury hydrauliczne wciąż prowadziły poza obszar Przystani. Alys czasem zastanawiała się, czy gdyby rury nie były większe, to czy można byłoby się nimi wydostać z umierającego miasta, ale szybko porzuciła ten pomysł.
   Tuż przy łazience znajdowały się dwa łóżka, na jednym spała Alys, na drugim Jacob. Pomiędzy łóżkami stała mała skrzynia, w której dziewczyna trzymała różne osobiste rzeczy, zabrane z domu - Jacob miał podobny kufer schowany za jego łóżkiem, w kącie ściany. Naprzeciw łazienki i łóżek, były jeszcze trzy tapczany, na których spali zawsze Jane, Malcolm i Oscar. Cała trójka była rodzeństwem, co można było łatwo poznać po złotym kolorze włosów i wąskich ustach. Gdy Alys weszła do ich własnej części obozu, zauważyła, że Jane i Oscar smacznie spali, za to Malcolm przewracał strony swojej grubej książki, którą czytał od niedawna. Chłopak miał krótko ścięte włosy, w przeciwieństwie do Oscara, swojego brata, którego blond loki zawijały się wokół jego przystojnej twarzy. Malcolm zaś wyglądał ze swoją fryzurą jak żołnierz przygotowany na front. Wygląd wojskowego uszczuplał jednak jego szyderczy uśmieszek, z którym się nie rozstawał. Spojrzał na Alys z zaciekawieniem i odłożył książkę na swoją szafkę nocną.
- No, no - mruknął, opierając się na łokciu. - Maise zrobiła ci jesień życia, co? - zapytał z ciekawością. Alys wzruszyła tylko ramionami i obeszła swoje łóżko, rzucając na nie swój plecak ze złością.
- Lepiej jej nie prowokuj - ostrzegł go Jacob z cichym westchnięciem.
   Malcolm usiadł prosto, by dobrze widzieć Alys i zmarszczył swoje jasne brwi. Od prawej skroni do kości policzkowej przez całą długość twarzy ciągnęła się blizna, która była pamiątką po pierwszym spotkaniu chłopaka z umarłymi. Podobno, o ile wierzyć Jacobowi, Malcolm zabił umarłego, mając jedenaście lat.
- Chyba nie natrafiliście na żadnych umarłych, nie? - zapytał, a w jego wyrazie twarzy widać było troskę. Jacob zaprzeczył ruchem głowy, podczas gdy Alys zdejmowała swoje wysokie, wiązane buty.
- Poza prochami? - prychnęła Alys, przypominając sobie o śladach na progu swojego wcześniejszego domu. - Nic.
   Malcolm spojrzał na Jacoba i porozumiał się z nim spojrzeniem, co chłopcy mieli w zwyczaju robić, odkąd Alys w ogóle ich poznała. Słyszała nie raz od Jacoba, że on i Malcolm wychowywali się razem, ale nie sądziła, że byli ze sobą tak blisko, by móc po ruchu brwi czy spojrzeniu odgadnąć myśli kłębiące się w ich tak różnych od siebie umysłach. Z czasem jednak zdołała się do tego przyzwyczaić, choć ona sama nigdy nie polubiła Malcolma bardziej niż reszty mieszkańców Północy.
- To dobrze. - odparł Malcolm wolno, najwyraźniej rezygnując z rozmowy z samym przyjacielem. - Maise mówiła, że jutro wyruszamy na zwiady.
   Alys nagle ożywiła się i spojrzała na Malcolma, jakby widziała go po raz pierwszy. Zwiady, to było to. W końcu będzie mogła się stąd wyrwać. Maise na pewno pozwoli jej iść, w końcu obiecywała jej to od miesięcy. Płomień świecy na skrzyni dziewczyny zadrgał, gdy podniosła się szybko z łóżka, odkładając buty na bok.
- Kiedy? - spytała, nie kryjąc podekscytowania.
   Malcolm zaśmiał się, widząc jej reakcję, ale Jacobowi jak zwykle w takich sytuacjach nie było do śmiechu.
- Nawet nie myśl, że gdzieś pójdziesz - powiedział, patrząc uważnie na przyjaciółkę wzrokiem starszego brata, którym stał się dla niej w tę paskudną noc, o której najchętniej chciałaby zapomnieć. Alys parsknęła pod nosem z ignorancją, ściągając z siebie kurtkę, pod którą miała gładką, czarną koszulkę na ramiączkach, w której zwykła spać.
- Nie myśl, że możesz o mnie decydować. - odparowała, mierząc go swoimi srebrnymi oczami. Malcolm zaśmiał się głośniej, ignorując swoje śpiące rodzeństwo.
- Szkoda, że w tej dziurze nie ma żadnego popcornu - mruknął z szerokim uśmiechem na swojej gburowatej twarzy. Alys rzuciła mu poirytowane spojrzenie, rzucając kurtkę na koniec łóżka.
- O świcie? - zapytała, mając niemal pewność, że zwiadowcy wyjdą na przeszpiegi właśnie o tej porze. Hale na pewno będzie nimi dowodzić. Gdyby tylko...
- Alys! - krzyknął w końcu Jacob tracąc nerwy. Nigdy na nią nie krzyknął, nie licząc ostatniego razu w stołówce, dlatego Alys otworzyła szeroko oczy, patrząc na niego z niedowierzaniem. Nawet Malcolm zamilkł, a jego siostra, Jane, otworzyła oczy i przetarła je, rozglądając się dokoła z ciekawością i strachem. - Co się z tobą dzieje? - zapytał przyciszonym głosem, nawet nie patrząc na obudzone rodzeństwo.
   Alys spojrzała w bok, a jej długie, ciemnobrązowe włosy opadły na niemal nagie ramiona. Nie chciała rozmawiać o tym z Jacobem, a już na pewno nie przy Jane i Malcolmie. Ostatnio jej głowę nachodziły różne myśli, co noc śniła o ojcu i o domu, a dziś, gdy wreszcie znalazła się w upragnionym miejscu, jej serce załamało się jeszcze bardziej na żywe wspomnienie przerażającej przeszłości. Nie miała powrotu. Mogła tylko albo zadręczać się bardziej, albo ruszyć się i zacząć budować sobie nową przyszłość. Przeszłość zaś musiała spalić, tak jak Jacob spalił ciało jej ojca.
- Co wam odbija? Jest noc. Dajcie się wyspać. - mruknęła Jane, patrząc sklejonymi oczami na Jacoba, który nie odwracał swojego rozgniewanego oblicza od Alys.
- Nic. - odpowiedziała dziewczyna, odkrywając kołdrę i wdrapując się na swoje miękkie łóżko. - Dobranoc, Jane.
   Położyła się tyłem do Jacoba, byle tylko nie widzieć pełnego bólu i niedowierzania wzroku przyjaciela. Naprawdę nie chciała go ranić, ale nie chciała też po raz kolejny zostawać ze starszymi i dziećmi w Północy. Cały czas marzyła, że w końcu się stąd wyrwie, a jej marzenie mogło się spełnić pod warunkiem, że dziewczyna dobrze pozna miasto. Wiedziała, że musi unikać odległej północy miejscowości, na której końcu znajdował się cmentarz. Mogłaby iść na południe, ale tam odnalazłaby tylko pasma gór, żadnych większych siedzisk ludzkich, które chciała odnaleźć. Zachód przecinała rwąca rzeka, niemożliwa do przekroczenia. Jedyną nadzieją pozostawał wschód, ale Alys nie wiedziała, co ją tam czeka.
   Usłyszała w końcu, że Jacob najwyraźniej zrezygnował z dalszej kłótni i sam położył się spać. Malcolm zdmuchnął cicho świeczkę i mruknął ciche dobranoc. Kiedy w Północy na dobre zagościła ciemność, Alys zaczęła nasłuchiwać. Mimo że mury obozu były grube, to potrafiła dosłyszeć oszalałe wrzaski umarłych, wychodzących na żer w świetle gwiazd. Zamknęła oczy i starała się skupić na czymś miłym, ale wciąż widziała tylko obrazy z przeszłości. Słysząc te przerażające krzyki mogłaby poczuć się, jakby znów siedziała pod stołem z ojcem, opowiadając sobie nawzajem historie. Sęk w tym, że w obozie krzyki umarłych zdawały się być cichsze, bardziej odległe, w przeciwieństwie do jej domu, w którym dało się słyszeć odgłosy umarłych znajdujących się tuż za ścianami. Jakim cudem żyła w niewiedzy przez tyle lat?
   Po chwili, ku uldze Alys, jej uszu dobiegło donośne chrapanie Malcolma, które zagłuszyło na dobre odgłosy umarłych. Musi mu kiedyś za to podziękować, pomyślała, czując ulgę, że chłopak zagłuszył wrzaski umarłych.
   Mimo to wspomnienia o ojcu zostały, jak w horrorze, w którym wyłączyło się jedynie głos. Obrazy przelatywały przez jej otwarty umysł, niczym przyspieszony film, odgrywając na nowo te samą scenę. Blask księżyca, mrok i deszcz nawadniający podwórko. Blask grzmotów oświetlający ciało leżące pod starym dębem. Jego ciało. Alys podbiegła w to miejsce, by na nowo zobaczyć tę dobrze znaną twarz, której puste spojrzenie wpatrywało się w nagie gałęzie drzewa.
   Powieki Alys opadały coraz bardziej, zamazując tę scenę. Morfeusz wołał ją coraz głośniej, aż w końcu chwycił ją w swoje ramiona, wciągając ze sobą do krainy snu.

piątek, 22 stycznia 2016

Prolog

   Deszcz odbijał się z głośnym stukotem od okolicznych okien, a raczej od tego, co z nich zostało. Wiatr dudnił wśród pustych ulic, jak samotne echo, niesione przez miasto. Wśród całej tej pustki, chłodu i zimna tylko jedna osoba wędrowała w pajęczynie wąskich ulic.
   Alys obróciła się w tył, czujna, uważna. Coś mogło ujść jej uwadze, a nie chciałaby zostać zaatakowana w takim miejscu jak to. I pomyśleć, że kiedyś Przystań stanowiła bezpieczne schronienie dla jej mieszkańców. Teraz nikt nie potrafiłby rozpoznać w ruinach miasta jego wspaniałej przeszłości. Miasto to, mieściło się z dala od wszystkich skupisk ludzkich, jakby odepchnięte w niepamięć od cywilizacji. Nic dziwnego, że większość ludzi powymierała, a podstawowe potrzeby żyjących często były niezaspakajane.
   Wiatr szumiał coraz głośniej, rozczesując ciemne włosy Alys swoją mocarną dłonią. Dziewczyna naciągnęła na siebie swoją skórzaną kurtkę i ruszyła dalej, zaciskając dłoń na nożu, który zawsze trzymała wetknięty za pas.
   To osiedle pamiętała bardzo dokładnie. Wychowała się tu. Pamiętała dzieciaki, które biegały po podwórkach i hałasowały, denerwując sąsiadów, oraz starsze panie zasiadające na ławkach pod budynkami. Teraz nie było tu ani dzieci, ani kobiet, a po dawnej obecności ludzi w tym miejscu dawały znać tylko rozwalone ściany, powybijane okna i ledwie trzymające się dachy.
- Przyszłaś tu po naboje – przypominała sobie, gdy patrzyła na te rudery błyszczące od obmywającego je deszczu.
   W końcu zobaczyła budynek, który niezbyt wyróżniał się spośród pozostałych – w miejscu, gdzie kiedyś stały drzwi ziała dziura, prowadząca wprost do ciasnego korytarza, z którego ścian schodziła jasnoniebieska farba. Weszła do środka, zauważając na progu proch. Wzdrygnęła się. Fala wspomnień zalała ją, nie pozwalając nabrać tchu przed wpadnięciem w otchłań swojej pamięci.
   Była wtedy chłodna jesień, taka jak teraz. Wiatr smagał niemiłosiernie dom Alys, ten niski, parterowy budynek, który był dla niej wszystkim – bezpieczeństwem, czymś znajomym, czymś, za co oddałaby wszystko, by móc go tylko nie stracić.
   Od kilku nocy wciąż słyszała głosy. Dobiegały z podwórka, którego nie mogłaby i tak zobaczyć przez zabite deskami okna. Jej tato uważał, że zimno przebija się przez cienkie szkło i że dlatego lepiej je zabezpieczyć, ale ona przeczuwała, że nie mówi jej całej prawdy.
   Znała go. Był zawsze uśmiechnięty, miał czarny humor i potrafił ją rozbawić nawet w najbardziej przerażających sytuacjach. Zawsze, gdy słyszeli na zewnątrz owe głosy, niskie, przyciszone jęki rozpaczy, ojciec sprawdzał drzwi, po czym oboje siadali pod stołem w kuchni, rozmawiając jak najdłużej, byle tylko zagłuszyć te straszne dźwięki. Widziała jednak wtedy, że ojciec stawał się spięty, choć próbował ukryć to cichym śmiechem i lekkimi żartami, a jego oczy świdrowały wszystko dokoła, jakby obawiały się ataku.
   Pewnego takiego chłodnego wieczora, kiedy siedziała tak ze swoim ojcem w ciemnej kuchni, oboje usłyszeli chrzęst w pobliżu drzwi wejściowych. Spojrzała ze zdziwieniem i strachem na swojego rodzica, który zawsze nosił przy sobie swoją starą strzelbę. Wstał i ruszył w kierunku wąskiego korytarza, prowadzącego do drzwi.
- Nie idź – zawołała za nim spanikowana Alys. Miała wtedy może trzynaście lat. Była nieśmiała i wrażliwa, jak większość dziewczynek w jej wieku. Wtedy był to ostatni dzień tamtej dawnej Alys.
- Zaraz przyjdę, Al. – uśmiechnął się do niej ojciec, unosząc przed siebie strzelbę. – Sprawdzę czy to listonosz.
   Dziewczyna nie zaśmiała się z tego żartu. Kiedyś słyszała o kimś takim, jak listonosz, ale nie miała szczęścia poznać żadnego człowieka o takim zawodzie. Z pewnego powodu jakoś niechętnie ktokolwiek przychodził do nich w odwiedziny. Wyjątkiem była Maise, sąsiadka, która przynosiła im prowiant i resztę potrzebnych zasobów, których w domu zawsze brakowała. Alys nie skarżyła się, wiedziała, że to i tak nic nie zmieni.
   Skuliła się więc pod wysokim, dębowym stołem i nasłuchiwała. Najmilej przyjęłaby dźwięk kroków ojca powracającego z podwórka, ale tym razem nie usłyszała nic. Cisza. Czuła się nieswojo, gdy wyszukiwała w tej ciszy jakichkolwiek znaków życia. Jakiś głosów, cokolwiek. To pewnie Maise, pomyślała, chcąc się uspokoić, ale Maise zawsze przychodziła rankiem, nigdy zaś późną nocą...
   Nie wiedziała, czy trwało to kwadrans, czy zaledwie minutę, choć miała wrażenie, że ta cisza ciąży jej w nieskończoność. Kiedy została przerwana, Alys drgnęła z przerażenia. Usłyszała krzyk i dwa krótkie strzały. Krzyk był tak nieludzki, tak upiorny, że czuła, jak zjeżyły jej się włosy na głowie. Usłyszała jednak strzelbę, to dobrze. Potem jeszcze trzy wystrzały, bardziej spontaniczne niż ich poprzedniczek. Odgłosy na zewnątrz nasilały się, krzyki rozpaczy przeszły z gniew. Krew pulsowała w żyłach Alys. Chciała pójść do ojca, ale obawiała się tego, co może zobaczyć za drzwiami bezpiecznego domu. W końcu usłyszała dźwięk, który przeraził ją jeszcze bardziej, niż wszystkie odgłosy, jakie usłyszała tej nocy, jak i każdej nocy w jej krótkim życiu. Krzyk jej ojca. Błagalny, cierpiący.
   Wstała spod stołu, niemal uderzając głową o blat i wybiegła na korytarz. Pierwsze błyskawice wstrząsnęły ziemią, a po nich rozległy się grzmoty. Widziała błyski w małych przerwach między deskami w oknach. Biały blask oślepił ją, gdy skradała się do zamkniętych, wyjściowych drzwi. Czuła, jak dłonie jej się trzęsą, jak głowa nabrzmiewa od paniki i zwykłego, ludzkiego strachu. Nie, musi to sprawdzić. Ojcu nie mogło się nic stać, był niezniszczalny. Silny, zdeterminowany. Zawsze zachowywał zimną krew.
   Spojrzała na wieszak obok drzwi, którego nie mogła dostrzec, a który na pewno tam stał, jak zwykle. Błyskawice znów oślepiły ziemię i jej mieszkańców, a Alys zauważyła czarną parasolkę z długim szpicem. Nie miała przy sobie nic, pomyślała i wzięła do ręki zaimprowizowaną broń.
   Odetchnęła szybko, czując jak jej oddech drży. Krew napłynęła do umysłu, napawając ją siłą. Tą samą, którą miał zawsze jej ojciec, a którą u niego nieustannie podziwiała. Chwyciła gałkę i uchyliła drzwi.
   Nie zdążyła nawet ich otworzyć, bo ktoś naparł na nie, chcąc się dostać do środka. Alys została odepchnięta w tył i padła na podłogę, a nad nią stanęła postać, którą widziała po raz pierwszy, a która zdawała się jej dziwnie znajoma. Miała szarą, łuszczącą się skórę, nie posiadała policzków, które prawdopodobnie odpadły, a jej oczy zyskały czerwoną poświatę poprzez przekrwione gałki oczne. Był to mężczyzna – miał na sobie ciężkie, obdarte ubrania, które zwisały z niego jak z wieszaka. Postać stanęła nad nią i ryknęła swoim donośnym głosem pełnym wściekłości i potępienia, a Alys zrozumiała, skąd brały się te dźwięki słyszane przez nią każdej nocy.
   Zaczęła posuwach się do tyłu po podłodze, byle tylko uniknąć zmory, która próbowała ją chwycić. Ledwie jej się to udało, bo mężczyzna był szybki. Alys zerwała się więc na nogi, a obcy machnął dłońmi chcąc ją chwycić. W ułamku sekundy dziewczyna przycisnęła się do ściany, by uniknąć odpadających dłoni przybysza. Wtem zauważyła swoją szansę, przypominając sobie o trzymanej przez nią parasolce. Nie czekając na nic, wbiła ją do połowy w ciało umarłego, który krzyknął wprost do jej ucha, wciąż próbując dorwać się do jej żywego ciała.
   Obcy rozpadł się, a jego prochy padły na próg, nieruchome. Alys wciąż się bała, że umarły powstanie i znów będzie próbował ją skrzywdzić. Przypomniała sobie jednak o ojcu i wybiegła przed dom.
   Pioruny nękały niebo nieustannie, rozdzielając je na części. Dodatkowo ziemia namokła od gęstego deszczu, który musiał zacząć padać, gdy Alys radziła sobie w progu z przybyszem, bo nie słyszała go wcześniej.
   Rozejrzała się dokoła, gdy woda zalewała jej bujne włosy, jakby oczyszczała ją z brudu i prochów umarłego. Nie zdążyła nawet odszukać wzrokiem ojca, gdy zauważyła dwóch umarłych, którzy stali naprzeciw niej, patrząc tym samym przerażająco krwistym spojrzeniem, co ich towarzysz, który prawdopodobnie zginął z ręki Alys. Czuła przerażenie, wiedząc, że nie ma szans w starciu z tą dwójką, gdy nagle usłyszała strzał.
   Zastanawiała się, czy ten, który wypuścił pocisk miał zamiar strzelić do niej, czy do umarłych, ale pojęła co się dzieje, gdy jeden z obcych padł na ziemię, rozpadając się na kończyny i narządy. Drugi spojrzał wściekle w kierunku, z którego doszedł go świst pocisku, ale nie zdołał wykrzyknąć, gdy również oberwał.
   Alys patrzyła, jak dołącza do swojego towarzysza, zaściełając ziemię swoimi prochami. Wiedziała, że nie była to strzelba ojca, brzmiała inaczej, obco. Dziewczyna opadła na kolana, czując, że nie ma siły stawić czoło strzelcowi, ani nawet, by poszukać ojca. Jej ciało zadrżało od strachu, który cały czas w sobie dusiła.
   Deszcz nawet nie przerywał, jakby ignorując scenę, która rozegrała się na ziemi. Alys słyszała kroki, ktoś do niej biegł, ale cała się trzęsła, sparaliżowana strachem i tym, co przed chwilą zrobiła.
   Strzelec podbiegł do niej i chwycił ją mocno za ramię, pomagając wstać. Był to chłopak, starszy od niej o co najmniej kilka lat. Miał ciemne, czujne oczy, a w swojej dłoni dzierżył zwykły krótki pistolet. Jego brodę pokrywał świeży zarost, który dodawał mu wieku.
- Jesteś cała? – zwrócił się do Alys, przekrzykując wycie wiatru i trzaski piorunów, rozrywających niebo. Pomimo swojego groźnego wyglądu, miał przyjazny dla ucha głos, nie to co jęki umarłych.
   Alys w końcu odzyskała zdolność mowy. Pokręciła wpierw głową, czując jak jej policzki stają się mokre.
- Mój ojciec… - szepnęła słabo, jakby zgubiła gdzieś swój prawdziwy głos. Nie miała na nic siły, jakby coś w niej umarło.
   Chłopak rozejrzał się szybko, sprawnie. Alys sądziła, że szuka wrogów, ale on najwyraźniej chciał jej pomóc. Puścił jej ramię, gdy zauważył coś pod wysokim dębem, rosnącym na skraju podwórka. Jego ciemne brwi zmarszczyły się, a dziewczyna zrozumiała, co tam widzi.
   Znów jej ciało zareagowało inaczej, niż mogłaby sądzić. Choć przed chwilą nie potrafiła wykonać żadnego ruchu, teraz biegła, jak tylko mogła najszybciej w cień wysokiego drzewa, nad którym szalały błyskawice.
- Stój! – wykrzyknął za nią chłopak, ale ona już zobaczyła ciało leżące pod dębem. Na jego widok, czuła, że znów opuszczają ją siły.
   Ojciec leżał tam na plecach, zgięty w pół. Jego strzelba leżała obok, jakby strzegła jego martwego ciała w wieczności. Alys uklękła, a jej oczy zasnuły się łzami, nie pozwalając jej patrzeć na ciało swojego jedynego rodzica.
   Chłopak stanął nad nią, nie próbując nawet interweniować. Głos Alys zaczął wydawać pełen bólu szloch, nad którym dziewczyna nie panowała. Ukryła twarz w dłoniach, nie wierząc, że to może być prawdą. Nie wierzyła w to, że została sierotą. Po tych wszystkich latach spędzonych z jej ojcem, została sama, zdana na siebie.
   Czuła, jak jej serce rozpada się na kawałki, a ona nie ma siły, by je posklejać. Jednak nie jest taka jak on. Nie potrafi sobie poradzić, determinacja opuściła ją, pozbawiając sensu życia. I tak pewnie umrze, gdy tylko umarli tu powrócą… Jej pamięć wciąż wysuwała kolejne wspomnienia z ojcem, za którymi teraz gorzko tęskniła, które chciała przywołać i sprawić, by ukryły przed nią czarną rzeczywistość.
   Strzelec stał nad nią, nie odzywając się ani słowem, gdy Alys opłakiwała ojca. Dla dziewczyny nie miało to większego znaczenia, nie zwracała nawet na niego uwagi, jakby go tam kompletnie nie było.
   Nagle nad ramieniem Alys przeleciała samotna zapałka, jaśniejąca słabym płomieniem. Spadła wprost na kurtkę ojca, niemal gasnąc w styczności z mokrym materiałem. Musiała być czymś jednak nasączona, bo zapaliła się szybko, obdarowując ciało jej ojca małym płomieniem.
- Co ty robisz?! – wrzasnęła, chcąc to ugasić, ale chłopak chwycił ją tak samo brutalnie jak wcześniej i odciągnął od palącego się ciała jej ojca. – Zostaw go!
- Nic nie rozumiesz? – warknął nieznajomy, patrząc jej groźnie w oczy. – Chcesz, żeby tu wrócił jak tamci? – wskazał dłonią na miejsce, w którym teraz znajdowały się mokre prochy umarłych. Alys czuła, że nic już nie rozumie. Rzeczywistość, w którą wierzyła i której pragnęła rozpadła się. Miała wrażenie, że dla niej świat się skończył, bo nie potrafi go zrozumieć i zaakceptować. Spojrzała tęsknym spojrzeniem na ciało ojca, które teraz płonęło w ognistym żarze. Miała ochotę się do niego przytulić, udać, że nic się nie stało, że jej ojciec wcale jej nie opuścił, ale nieznajomy chłopak wszystko zepsuł. W głębi duszy czuła, że miał rację.
   Nie pamiętała, ile tej nocy wypłakała łez, ale była to najczarniejsza noc w jej całym życiu. A teraz Alys wróciła do tego okropnego, napawającego strachem i wspomnieniami miejsca tylko w jednym celu.
   Trzymała w dłoni strzelbę taty, która dodawała jej otuchy, gdy miała ją blisko siebie. Była to jedyna pamiątka po tym, że kiedyś miała dom, że była bezpieczna i kochana. Teraz została jej tylko chłodna walka o przetrwanie łącząca się z wewnętrzną pustką, jaką czuła od śmierci ojca.
   Przeszła przez korytarz, starając się zamazać w pamięci widok zwłok ojca, po czym skręciła w lewo i weszła do pokoju, w którym dawniej spał jej opiekun. Duże łóżko znajdowało się w tym samym miejscu, co przedtem, ale było pozbawione wszelkiej pościeli. Alys nawet się tym nie przejęła. Wiedziała, że zabrał ją ktoś, kto jej potrzebował. Tutaj byłaby bezużyteczna.
   Alys nie wiedziała, czy dobrze pamięta miejsce, w którym ojciec ukrył naboje. Z podłogi także ktoś zabrał dywan, pozostawiając pusty, niemal nagi pokój z poszarzałymi szafkami. Dziewczyna dostrzegła, że podłoga lekko ugina się pod jej krokiem w jednym miejscu. Zmarszczyła brwi i wyciągnęła nóż, próbując podważyć skrytkę. Trochę jej to zajęło, ale gdy w końcu udało jej się otworzyć wyrwę w podłodze, jej oczom ukazały się ułożone w równych szeregach rzędy naboi. Uśmiechnęła się do siebie smutno i zdjęła z pleców swój przenośny plecak. Zapakowała pospiesznie naboje, wiedząc, że powrót może jej trochę zająć, a słońce jest coraz niżej. Umarli już mogą węszyć ulice.
   Gdy była już gotowa do wyjścia i przechodziła dobrze znanymi jej pokojami, zauważyła w progu postać, jak dawniej, ale tym razem chwyciła szybko za strzelbę, nie czekając aż obcy zaatakuje. Dopiero, gdy wycelowała, poznała co sylwetce Jacoba.
- Cholera, trzeba było krzyknąć – warknęła, zarzucając sobie broń na plecy. Jacob uśmiechnął się do niej z rozbawieniem.
- Tak? Może od razu powinienem pójść na cmentarz i po prostu poczekać na towarzystwo. – powiedział, przedrzeźniając ją.
   Alys prychnęła pod nosem i ruszyła ku wyjściu, Jacob ruszył za nią. To miejsce było nie tylko wspomnieniem śmierci jej ojca, pomyślała sobie nagle, mimowolnie patrząc na stary dąb, który wciąż rósł w tamtym miejscu. To tutaj poznali się z Jacobem, to on ją uratował.
- Po co tu wróciłaś? – zapytał, gdy zdołał ją dogonić. Jego ciemne włosy muskał wiatr, jak poprzednio długie włosy Alys.
   Dziewczyna westchnęła cicho.
- Po naboje. Niby po co miałabym tu wracać? Nie jestem taka sentymentalna…
- Wiele można o tobie powiedzieć – uśmiechnął się Jacob. Miał chyba dobry humor. – Ale na pewno nie to.
- Sam widzisz – mruknęła Alys, okrywając się bardziej swoją skórzaną kurtką. Przynajmniej jesień w tym roku obyła się bez burz, pomyślała, wciąż nie mogąc oderwać się od wspomnień z tamtej paskudnej nocy. – Maise pytała o mnie? To ona cię przysłała?
- Nie – odpowiedział krótko Jacob, patrząc na swoją przyjaciółkę z dziwnym zmieszaniem w ciemnych oczach. – Po prostu wiedziałem, gdzie cię szukać.
   Alys odetchnęła, wiedząc, co znaczą te słowa. Jacob był dla niej jak starszy brat, który stale się o nią troszczył. Nie chciała mu tego powiedzieć, ale w pewien sposób także zastępował jej ojca. W końcu bądź co bądź, tej samej nocy, gdy straciła swojego rodzica, zyskała przyjaciela.
- Maise i tak mi nie odpuści, nie? – mruknęła Alys smętnym głosem. Wiedziała, że sąsiadka patrzy jej na ręce i widzi każdy jej krok. Maise starała się tylko zapewnić jej bezpieczeństwo, ale Alys nie potrafiła wyjaśnić jej, że wcale nie potrzebuje ochrony.
   Jacob zaśmiał się ponuro i pokręcił głową. To wystarczyło, by Alys zaczęła się przygotowywać na rozmowę ze starszą kobietą, która miała wkrótce nastąpić.