czwartek, 10 listopada 2016

Powstanie

   Alys nie pamiętała, ile czasu leżała bez ruchu, wpatrując się w ścianę przed sobą, jakby była w jakimś transie. Łzy już dawno wyschły, pozostawiając na jej policzkach słoną strużkę. Cisza, która ją przytłaczała, zdawała się powiększać z każdą chwilą, jakby czas wcale nie leczył ran, ale tylko je pogłębiał. Przed oczami miała niewinną twarzyczkę swojej małej przyjaciółki, która nawet nie dostała szansy poznania życia. Nie znała nic innego prócz śmierci i smutku, bo urodziła się w momencie powstania umarłych. Do tej pory cały czas wierzyła w to, że los jednak jest sprawiedliwy, że ci silni i odważni dadzą radzę ochronić tych słabszych, po to przecież przyłączyła się do zwiadowców. Teraz poczuła, jakby cały świat, to na czym dotychczas stała, połamał się na drobne kawałki, a ona sama runęła w nieznaną otchłań pełną wspomnień rozdzierających krzyków Gabrielle i jej siostry.
- Hej - usłyszała czyjś szept i zadrżała, czując dotyk na ramieniu. Obróciła się szybko przygotowana na atak, ale był to Jacob, który usiadł przy niej na łóżku. - Wszystko dobrze?
   Alys pokręciła z przygnębieniem głową, a z jej oczu wypłynęły kolejne łzy. Położyła się z powrotem na łóżku, układając głowę na mokrej pościeli.
   Nagle coś sobie uświadomiła. Poza Malcolmem i Maise, którzy byli przy śmierci dziewczyn, ona jedna widziała to, co się z nimi stało. Jacob w tym czasie zwrócił uwagę na rozżaloną Alys, a Hale został przez nią odepchnięty, gdy próbowała zastrzelić atakujących obozowiczki umarłych.
   Jacob jednak nie zrezygnował, bo nie usłyszała jęku jej materaca, jak zazwyczaj gdy ktoś z niego wstawał. Chłopak przysunął się bliżej i zaczesał w tył jej włosy osłaniające zapłakaną twarz.
- Alys - spróbował znowu. - Zdaję sobie sprawę, jakie to może być dla ciebie ciężkie. Musisz to zostawić za sobą, bo całkiem zwariujesz w tym chorym świecie. Słyszysz mnie?
   Alys nie odpowiadała, zbyt skupiona na powstrzymywaniu głośnego szlochu w swoim gardle. W Północy pociemniało, a na stolikach świeciły się płomienie świec, posyłające słabą poświatę we wszystkich kierunkach.
- Nie możesz o tym rozmyślać, serio, bo... - zaczął, ale nie zdążył, bo Alys mu przerwała.
- Widziałam je - wyszeptała, a Jacob od razu zamilkł, jakby tylko czekał na dźwięk głosu przyjaciółki. - Widziałam, co im robili, Jake... One nic nie zrobiły, nie zabiły ani jednego umarłego, nawet nie kręciły się w ich rejonach, dlaczego?
- Alys...
- Nie mów mi, że wiesz jak to jest - warknęła, siadając nagle. Jacob otworzył szeroko swoje ciemne, mroczne oczy, patrząc na nią, jakby obawiał się jej reakcji. - Wcale mi to nie pomaga. Dobrze wiem, że każdy z obozowiczów przeżył chociaż raz coś takiego jak ja dzisiaj, nie musisz mi tego powtarzać. Jeśli masz tyle odwagi, to idź teraz do rodziców Kate i Elle i powiedz im, że powinni odpuścić sobie opłakiwanie swoich córek, bo tak się po prostu dzieje i nic na to nie poradzą.
   Oczy Jacoba pociemniały, a Alys po raz pierwszy zauważyła w nich tak silny błysk desperacji i bólu, jakby uczucia, które chłopak skrywał w sobie przez te wszystkie lata nagle postanowiły wypłynąć na zewnątrz.
- Patrzyłem, jak umarli rozszarpują na strzępy moją młodszą siostrę, którą miałem się opiekować. - wysyczał, patrząc na Alys ze złością. - Myślisz, że nie wiem jak to jest? Miałem wtedy dwanaście lat, a Christiana miała siedem. Rodzice zostawili mi ją pod opiekę, a sami poszli szukać Maise, bo potrzebowaliśmy pomocy. Nigdy więcej ich nie zobaczyłem. Co noc przypomina mi się moja siostra, którą odebrali mi umarli, co noc słyszę jej krzyki, myślisz, że dlaczego próbuję cię wesprzeć? Doskonale wiem, co teraz czujesz i wiem, co czują Scottowie. Jeżeli nie odbijesz się od dna, to skończysz jak moja druga siostra, Tatiana. Dwa miesiące po śmierci Christie znalazłem ją martwą w łazience w mieszkaniu, w którym się ukrywaliśmy.
   Alys otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. Jacob niewiele mówił o swojej przeszłości. Wspominał kiedyś, że miał siostry, ale ich los był dla niej nieznany, a ona sama bała się wprost zapytać. Nie lubiła wścibskich osób i sama do takich nie należała, miała więc nadzieję, że z czasem Jacob sam jej o tym opowie. Czuła tylko wstyd, że zrobił to w takich okolicznościach i to głównie przez nią.
- Jake, ja... - zaczęła zakłopotana. Jeszcze nigdy nie czuła się tak głupio. Wyżyła się na przyjacielu, który chciał ją wesprzeć, mało tego - przeszedł przez o wiele gorsze rzeczy niż ona sama. Nie miała rodzeństwa, więc nawet nie mogła sobie wyobrazić bólu, jaki odczuwał w tamtym momencie Jacob, ale musiał być on ogromny. - Nie wiedziałam, przepraszam...
- Daruj sobie, Al - mruknął pod nosem i odwrócił twarz. Alys przygryzła wargę, zastanawiając się, co jeszcze może powiedzieć, by załagodzić słuszny gniew przyjaciela. Jej próby szukania podpowiedzi spełzły jednak na niczym. W końcu Jacob westchnął, a jego oczy stały się z powrotem ciepłe, jakby zgaszony przez złość płomień w osobie przyjaciela nagle obudził się, wznowiony przez życiodajny podmuch.
   Alys spojrzała na swoje dłonie ze wstydem, jakby nagle dostrzegła na nich drobinki brudu. Nawet jeśli jakiekolwiek się na nich znajdywały, to zostały zmyte jej licznymi łzami.
   Poczuła dotyk dłoni Jacoba na swoim policzku i przeniosła wzrok na przyjaciela. Nie potrafiła ukryć zmieszania na ten drobny gest. Jake roztarł na jej policzku kolejną łzę, która zdołała się wydostać z kanalików i uśmiechnął się łagodnie.
- Nie powinienem dodawać ci zmartwień - rzekł spokojnie. - Musisz wypocząć i się pozbierać. Jestem pewien, że dasz radę.
- Skąd ta pewność? - zapytała twardo, a usta Jacoba rozchyliły się w uśmiechu.
- Bo wystarczy na ciebie spojrzeć, żeby to stwierdzić, Al. - odpowiedział. Jego twarz oblewały fale światła od przygasającej świecy, stojącej samotnie na jej nocnej półce. Nie chciała pozostać podczas tej nocy bez oświetlenia, ale jeszcze bardziej bała się, że tą noc spędzi samotnie, popadając w żałobę.
   Zagryzła zęby i objęła niespodziewanie Jacoba, przyciągając go do siebie. Chłopak znieruchomiał, nieprzyzwyczajony do okazywania uczuć przez Alys, ale po chwili jego dłonie musnęły plecy przyjaciółki. Alys próbowała zatrzymać łzy, ale nie potrafiła, na skutek czego spadały one na plecy jej przyjaciela. Miała tylko nadzieję, że nie będzie miał jej tego za złe.
   Nie pamiętała, ile czasu spędziła w ramionach Jake'a, płacząc, ale czuła, że jego bliskość przynosi jej ulgę. Nie miała doświadczenia w przeżywaniu straty, ponieważ od czasu jej przybycia do Północy prawie z nikim się nie zżyła. Straciła jednak ojca i to bolesne przeżycie wryło się w jej pamięć niczym kontuzja, którą odczuwa się potem latami. Teraz do jej skromnej listy mogła dopisać również Gabrielle, dziewczynkę, która jako jedyna potrafiła wywołać na jej ustach uśmiech. Trzymając w ramionach Jacoba, przysięgała sobie, że nigdy nie pozwoli, by coś mu się stało.
   Chłopak nie próbował się od niej odsunąć, mimo kilku godzin siedzenia w jednej pozycji, za co była mu ogromnie wdzięczna. Zwiesił tylko głowę na jej szczupłe ramię, oddychając spokojnie i co jakiś czas głaszcząc ją po głowie. Alys nawet nie zdążyła zarejestrować, kiedy zasnęła w jego ramionach.





   Obudziły ją szmery obok jej własnego łóżka. Przetarła oczy, zauważając, że na stoliku nie paliła się świeca, a całe mieszkanie przykrywała zasłona przedświtowej szarości. Przy większym skupieniu zdołała jednak wychwycić sylwetkę Jacoba stojącego nieopodal, który najwyraźniej starał się zachowywać jak najciszej, byle tylko jej nie obudzić. Zakładał na nogi swoje ciężkie buty, obrócony tyłem do Alys, a na jego plecach spoczywała ciężka skóra, zarezerwowana tylko i wyłącznie na zwiady.
- Jake, gdzie idziesz? - spytała, a jej przyjaciel drgnął, mocno wystraszony. Obrócił się w jej stronę, trzymając się za klatkę piersiową, jakby miał pogubić wszystkie żebra.
- Na litość boską, Alys - jęknął przyciszonym głosem, wydychając ze świstem powietrze. - Nie rób tak nigdy więcej.
   Alys zdążyła odkryć kołdrę i znaleźć po ciemku swoje buty. Jacob zatrzymał ją, gdy zaczęła zawiązywać drugiego buta.
- Co ty robisz? - spytał zniecierpliwiony. - Powinnaś odpocząć...
- Powinnam uczestniczyć w zwiadach - odparowała, odpychając jego dłonie. - Dlaczego mi nie powiedziałeś?!
- Bo byłaś w złym stanie. Dalej jesteś - mruknął, wskazując na nią. Zanim zdołał znów wybuchnąć ze swoim gniewem, przykucnął przed nią, patrząc jej czujnie w oczy, jakby obawiał się tego, do czego była zdolna. - Zostań, ten jeden raz... Wezmę ciebie następnym razem, obiecuję.
- Nie ty jesteś Pierwszym Zwiadowcą, Jake - westchnęła Alys, wyciągając z szafki swoją skórzaną kurtkę. - Poza tym mój ojciec mawiał, że na smutek najlepsze jest jakieś zajęcie. Nic mi nie da użalanie się nad sobą.
- Ale nie możesz uczestniczyć w zwiadach w takim stanie - wykłócał się Jacob. Alys związała włosy w długiego kucyka i  odszukała wzrokiem swoją strzelbę leżącą pod łóżkiem. - Nie spałaś prawie całą noc.
- Ty też - zauważyła dziewczyna, biorąc broń do ręki. Jacob chwycił ją i pociągnął w swoją stronę, ale Alys nie odpuściła. Stali tak chwilę, mierząc się spojrzeniami i trzymając strzelbę ojca Alys za dwa końce, dopóki Jacob nie westchnął.
- Miałbym ochotę rzucić cię umarłym za to, że jesteś uparta jak osioł, gdyby nie to, że sama chcesz to zrobić - warknął, puszczając. Alys poczuła smak zwycięstwa mimo słów jej przyjaciela. Choć zazwyczaj wygrywała ich słowne potyczki i stawiała na swoim, to jednak rzadko kiedy obyło się bez choćby tygodniowego nie odzywania się do siebie ze swoim przyjacielem. Najwyraźniej Jacob zrezygnował z kary, jaką była czasowa cisza pomiędzy nimi.
- Nie mówisz mi czegoś jeszcze - powiedziała bez emocji Alys, wpatrując się w twarz przyjaciela. Łóżka Jane, Oscara i Malcolma były puste, a Północ była cichsza niż zwykle, nawet o tej porze.
   Jacob zmierzył ją poważnym wzrokiem i odetchnął, pokonany przez nią po raz drugi jeszcze przed rozpoczęciem dnia.
- Hale zarządził spalenie ciał Gabrielle i Katelyn, zanim wyruszymy. - powiedział, a Alys zmarszczyła brwi. Nikt nie powiedział jej nawet o planowanym pogrzebie obu dziewczyn, choć wiedzieli, że Alys była jedną z bliższych dla Elle osób. Czuła złość na samą myśl, że została pominięta.
   W Przystani przestano stosować tradycyjną formę pogrzebów, wiedząc dobrze, że zakopywanie ciał jest najgłupszym pomysłem w historii pomysłów, jakie przyszły do głowy ocalałym, wliczając w to używanie świecy po zmroku tuż obok kuchenki z zepsutym zbiornikiem gazu. Dlatego też palenie zwłok stało się równoznaczne z pożegnaniem zmarłych, choć z początku mogło być przyjęte jako brak szacunku dla ciał. Mieszkańcy szybko przyzwyczaili się do faktu, że nie mają wyboru co do grzebania szczątków swoich bliskich.
   Alys nie odezwała się do Jacoba ani słowem, od razu przechodząc przez Północ w kierunku wyjścia. Po drodze zauważyła kilku obozowiczów siedzących na swoich łóżkach. Nie zdziwiło ją to, nawet jeśli Elle zaskarbiła sobie nie tylko jej serce. Ktoś musiał pilnować obozu, bez względu na to, przez jakie tragiczne przeżycia przeszła cała Północ. Przy jej pierwszych zwiadach, zauważyła, że w obozie zostawali zazwyczaj tylko starcy, kobiety i dzieci. Te zwiady nie były wyjątkiem. Większość dzieci spała jeszcze w łóżkach, poprzykrywana ciepłymi kocami, pewnie zupełnie nieświadoma, że właśnie palą ciało ich przyjaciółki. Alys nie raz zastawała Gabrielle w otoczeniu nielicznych dzieciaków Północy, które zazwyczaj plątały się pod nogami, wymachując połamanymi zabawkami pamiętającymi dużo lepsze czasy.
   Dobrze, że zostają, pomyślała Alys. Opuszczenie obozu choćby na godzinę stanowiło poważne ryzyko, czego dowodem była przecież śmierć dwójki niewinnych dzieci. Nawet w otoczeniu licznych zwiadowców, którzy zgromadzili się już na rynku na wspólnej zbiórce, upilnowanie takiej ilości cywili stałoby się wyzwaniem. Cywili, zaśmiała się w myślach Alys, wcale nie czując się jak żołnierz. Do czego to doszło, że zbrojnymi stają się zwykli ludzie? Powinna teraz siedzieć w domu i zastanawiać się nad zadaniem z trygonometrii, zamiast przechodzić przez zniszczone obozowiska z bronią w ręku.
   Otworzyła drzwi i od razu poczuła chłodny wiatr na policzkach. Niebo nad ich głowami zasnuła ciemna warstwa chmur, które okryły ziemię jak szklana pokrywa, odgradzająca ich od świata zewnętrznego. W tym świecie człowiek stawał się jedynie pyłkiem wobec sił natury, pomyślała dziewczyna.
   Przed drzwiami stał zwiadowca z krótkim pistoletem samopowtarzalnym błyszczącym przybrudzonym srebrem. Chłopak miał może piętnaście lat, a jego policzki pokrywały liczne piegi. Gdy Alys przeszła przez próg, młody zwiadowca obrócił się pospiesznie w tył i wymierzył w nią drżącymi rękoma. Alys nawet nie mrugnęła, wpatrując się w chłopca z obojętnością, po czym uniosła puste dłonie w geście bezbronności.
- Tom, przestań się popisywać - warknął do niego zza jej pleców Jacob, któremu zdążyła już popsuć humor. - Wrogowie są po drugiej stronie tych drzwi.
   Tom opuścił dłonie z twarzą czerwoną ze wstydu. Alys przeczuwała, że są to jego pierwsze zwiady i że kompletnie nie jest do nich przygotowany. Całe ciało chłopca drżało ze strachu, jakby dostał nagle napadu malarii, a fiołkowe oczy rozglądały się dokoła ze strachem.
- Niezły refleks - pochwaliła go cicho Alys. Tom podniósł wzrok, a na jego wargach pojawił się mały uśmiech, przez który wyglądał na jeszcze młodszego niż był naprawdę.
   Jacob wyminął ją sprawnie i ruszył na plac. Alys jeszcze nigdy nie widziała tylu ludzi w jednym miejscu. Rozpoznała zwiadowców po ciemnych, grubych kurtkach i plecakach, w których znajdowało się wszystko, co było im potrzebne do przeżycia przez co najmniej dwa dni. Dziwiło ją, że Hale tak szybko postanowił rozpocząć kooperację z resztą obozów. W normalnych okolicznościach potrzebowali miesiąca, by wyjść ze swoich siedzib i ruszyć na zwiady. Alys podejrzewała, że ich sytuacja musiała się drastycznie pogorszyć, skoro Hale zdecydował się na taki krok.
   Mężczyźni trzymali w rękach bronie, a kobiety okrywały się własnymi ramionami, jakby myślały, że stanowią dla nich wystarczającą ochronę przed nieprzyjacielem. Musiały pochodzić z Północy i być tutaj z powodu Gabrielle i Katelyn, pomyślała Alys. Sądziła, że nie zobaczy tu ani jednej kobiecej twarzy, która nie pochodziłaby z jej obozu, gdy wtem wśród zgromadzonych zauważyła twarz Lisy. Alys przypomniała sobie o tym jak czule żegnała się z Malcolmem przed ich powrotem i próbowała namierzyć tym razem wysokiego blondyna z jej oddziału, ale na placu stało zbyt wielu jemu podobnych, by mieć pewność, że to Malcolm.
- ...po raz kolejny doświadczyliśmy, że najbardziej cierpią niewinni - usłyszała nagle głos Maise, który przywołał ją do porządku. Zapragnęła nagle dostać się do wewnątrz tego koła zapełnionego ludzkimi sylwetkami. Chciała po raz ostatni spojrzeć na Gabrielle, móc się z nią pożegnać. - Znałam Katelyn bardzo dobrze. Była śmiała i życzliwa. Nigdy nie żałowała nikomu swojej pomocy, a swoją młodszą siostrą opiekowała się jak własnym dzieckiem. Szczerze wierzyła, że nasza przyszłość zależy od tego, jak dziś postępujemy i jak włączamy się w naszą społeczność, tak by z nadzieją witać każdy nowy dzień. Jesteśmy dopełnieniem całości przetrwałych.
   Alys stanęła na końcu okręgu, patrząc niechętnie na trzech wysokich zwiadowców stojących przed nią w ciasnej grupce. Za nic się tędy nie przeciśnie.
- Co ona wygaduje? - warknęła Alys, skupiając na sobie uwagę wysokich mężczyzn. Jacob próbował ją uciszyć, ale na próżno. Alys aż dygotała ze złości. - Nawet nie znała Katelyn. Nigdy nie zamieniła z nią ani słowa.
   Choć większość czasu dziewczyna spędzała z Gabrielle, udało jej się również poznać starsza siostrę dziewczynki. Wystarczyło tylko na nią spojrzeć, by zdać sobie sprawę, że Katelyn nie należała do rozmownych, ani tym bardziej śmiałych osób. Alys była świadkiem jak siostra Gabrielle dygotała w swoim łóżku podczas jednej z tych koszmarnych nocy, gdy umarli zbliżyli się za blisko, a ich potworne krzyki przełamywały nocną ciszę. Taka reakcja na pewno nie świadczyła o odwadze.
   Druga sprawa, że Maise sprytnie przeinaczyła temat - ze wspomnień o zmarłej przeszła na mowę motywującą do dalszej służby i działania na rzecz obozów. Alys dziwiła się, że prawdopodobnie była jedyną osobą, która zwróciła na to uwagę, widząc zaangażowane i pełne nabożnej czci do przywódczyni miny obozowiczów.
- Źle przeżywa żałobę - mruknął pod nosem Jacob, wskazując na Alys, którą złapał za nadgarstki i zaciągnął w lewą stronę, byle odejść od popierających Maise uzbrojonych mężczyzn, którzy już szeptali między sobą. - Życie ci niemiłe, dziewczyno? - syknął w jej stronę, gdy stanęli dalej. - Chcesz dostać od nich kulkę w łeb za takie gadanie?
- Nie wiedziałam, że to wybory na prezydenta - odcięła się Alys, wyrywając się z rąk przyjaciela. - Mogłam pomóc im przytaszczyć tu urnę.
- Przestań - uciszył ją ponownie Jacob, rozglądając się dokoła czujnie.
- Mam gdzieś maniery. - dodała, nie zwracając uwagę na nikogo z wyjątkiem swojego przyjaciela. - Ona obraża pamięć o Katelyn i Gabrielle, wygadując takie rzeczy...
- Nawet ich rodzice są za Maise, więc przymkną oko na jej drobne kłamstwa - wyjaśnił Jacob, patrząc jej w oczy. Alys zdołała zauważyć, że musiał się ogolić przed wyprawą, bo jego kilkudniowy zarost zniknął, pozostawiając po sobie gładką skórę. - Co zamierzasz? Wtargnąć tam i jej nawtykać? To nie czas i miejsce...
- Właśnie. - prychnęła Alys, krzyżując ręce. - To nie czas, żeby pokazać się jako przywódca.
   Alys przyszło do głowy, że Maise wybrała idealny moment. Zwiadowcy cieszyli się publicznym szacunkiem z racji tego, że wykonywali najniebezpieczniejszą robotę, a tak się złożyło, że w tych okolicznościach zgromadzili się tu wszyscy. Maise bezbłędnie wykorzystała sytuację, zyskując w oczach ludzi z innych obozów. Jeszcze kilka takich gadek o tym, jak ważna jest współpraca i niedługo na stosie pogrzebowym będą paliły się ciała trzech pozostałych przywódców obozów.
- Gabrielle była chorą, ale wesołą dziewczynką - nagle głosy się zmieniły i Alys uświadomiła sobie, że słyszy mamę Scottów, Renate. - Cały nasz obóz tętnił życiem tylko dzięki niej. Była promyczkiem w naszej rodzinie. Wystarczyło na nią popatrzeć, by uświadomić sobie, że nieważne, jak jest nam ciężko, Elle musi być jeszcze ciężej. A ona to znosiła z uśmiechem... - jej głos zadrżał. Alys podeszła bliżej, by mój usłyszeć kolejne słowa. W oczach zwiadowczyni stanęły szczere łzy, nad którymi nie potrafiła zapanować. Tak jakby matka Gabrielle czytała jej zagmatwane, pełne smutku myśli, których sama Alys nie potrafiła rozszyfrować.
   Jacob zerknął na nią i chwycił za rękę, zaciskając ją w geście wsparcia. Nie zamierzał jednak stać i się przysłuchiwać - szedł przed siebie, wymijając ostrożnie rozstawionych wokół zwiadowców i ciągnąc przy tym za sobą swoją przyjaciółkę. Alys nie była pewna czy chce znaleźć się blisko stosu. Nagle straciła wszelką ochotę na przyglądanie się zwłokom. Słowa Renate przedstawiały dziewczynkę tak dokładnie jak żadne zdjęcia czy blaknące wspomnienia. Nie była pewna, czy chce zburzyć ten obraz widokiem zmasakrowanego ciała.
   Mimo to nie opierała się Jacobowi, który dotarł już prawie do centrum zgromadzenia. Alys zauważyła trzech wysokich blondynów zasłaniających jej widok na stos. Jacob podszedł do nich od tyłu i klepnął jednego w ramię, mrucząc mu coś do ucha. Alys rozpoznała Williama Scotta, z którym rozmawiała dzień przed śmiercią dziewczynki. Chłopak zerknął za siebie na Alys, dając jasno do zrozumienia, że Jacob musiał o niej powiedzieć, po czym kiwnął głową i odsunął się, robiąc zwiadowczyni przejście.
   Alys wyszła nieśmiało przed szereg, przystając bardzo blisko Williama, jakby miała nadzieję, że w razie czego mogłaby się cofnąć. Czuła za sobą obecność Jacoba, ale dziwnie się czuła, nie trzymając go już za rękę. W dziwny sposób ten dotyk pomagał jej się pozbierać.
- Mam nadzieję, że to, co się stało nauczy nas, że nie możemy lekceważyć umarłych - powiedział głośno Hale, wpatrując się w stos. Dopiero teraz Alys zauważyła palące się pochodnie w dłoniach rodziny zmarłych. Towarzyszył im zwyczaj podkładania ognia przez bliskich, którzy stracili swoje dzieci, rodziców, kochanków i przyjaciół. Alys poczuła złość, widząc pochodnię w ręku Maise. - Gabrielle i Katelyn zapłaciły za tę lekcję najwyższą cenę. Śpijcie wiecznie.
   Każdy powtórzył słowa zakańczające wygłaszane mowy na temat dziewcząt, gdy William szturchnął Alys w ramię. Był jej wzrostu, ale jego twarz zdradzała dużo młodszy wiek.
- Chcesz coś powiedzieć? W końcu bardzo dobrze znałaś Gabrielle - Alys zauważyła, że nie tylko William wyszedł z tą propozycją. Reszta jego licznego rodzeństwa również spoglądała na Alys wypranymi z emocji spojrzeniami. W ciągu tygodnia Scottowie stracili trójkę dzieci. Co jeszcze czekało tę rodzinę?
- Nie, nie mam nic do dodania - wyszeptała cicho Alys, czując nie tyle stres co zmieszanie na myśl, że miałaby rzeczywiście powiedzieć coś o kimś, kto nawet nie był jej rodziną. Już sama jej obecność w pierwszym rzędzie wprawiała ją w zakłopotanie. Nie powinna tu być. Choć powinna uczestniczyć w pogrzebie.
   Hale i Maise po raz pierwszy zwrócili na nią uwagę. Pierwszy Zwiadowca stał bliżej niej, dlatego widziała go znacznie dokładniej. Pod oczami mężczyzny rysowały się cienie, jakby nie spał całą noc. Maise tymczasem wyglądała przy nim jak paw, rozwijający za sobą swoje skrzydła. Paw przy kruku. Oboje stanowili tak niespotykaną parę, że gdyby Alys ich nie znała, mogłaby pomyśleć, że nic ich ze sobą nie łączy.
   Scottowie ruszyli z miejsc ze swoimi pochodniami w kierunku niskiego stosu pogrzebowego opartego na słomianych belach przytaszczonych z ocieplanych magazynów. Woleli nie spalać drewna potrzebnego im przecież do przetrwania. Lepiej skupiać się na żywych niż zmarłych - pierwsza zasada przetrwania. Jeżeli z każdym zmarłym palono by chociaż cztery belki, to po trzech latach w Przystani nie zostałoby nawet wiór na podpałkę.
   Alys stała w miejscu, patrząc jak dwa białe, poplamione krwią płótna zajmują się ogniem. Część stojących najbliżej odeszła, widząc jak szybko ogień pochłania materiał i złotą słomę, czerniejącą stopniowo pod wpływem płomieni. Hale podszedł do Alys i podał jej swoją pochodnię.
- Idź - rozkazał, gdy dziewczyna otworzyła usta, żeby zaprotestować. - Walczyłaś o ich życie do końca.
   Alys chwyciła niepewnie pochodnię i spojrzała na palące się zwłoki. Tak naprawdę nie musiała już nic podpalać. Stos płonął własną mocą, posyłając strumienie ciepła naokoło. Każdy stał już na swoim miejscu, wpatrując się wyczekująco w Alys. Słyszała ciche szepty ludzi zastanawiających się, co ona właściwie robi i kim była dla ofiar, ale w tej chwili nic się dla niej nie liczyło.
   Pomyślała o uśmiechu Gabrielle. O łagodnym spojrzeniu małomównej Katelyn. Płomienie syczały wściekle, pochłaniając wszystko, co mogły w promieniu kilku metrów. Alys stała nad stosem, wpatrując się w ogień jak zaczarowana. Obiecuję ci, Elle, że nie spocznę, dopóki umarli nie będą płonąć, pomyślała, bojąc się wypowiedzieć te słowa na głos. Dotychczas chciała być zwiadowczynią, by znaleźć wyjście z Przystani, by od niej uciec. Teraz poczuła, jak to miejsce zaciska na niej swoje szpony. Nie potrafiłaby. Bez sensu oszukiwała się cały ten czas. Została zwiadowcą, bo tak kazał jej ten sam wewnętrzny głos, którym przemawiała Maise. Jesteśmy dopełnieniem całości przetrwałych. A ona stała się cząstką, która nie potrafiła się oderwać.
   Zamknęła oczy i cisnęła pochodnię w sam środek stosu. Płomienie zasyczały głośniej, witając otwarcie swych braci, po czym pochłonęły pozostałość słomy, liżąc kości i skórę zmarłych. Dym unoszący się nad tą piekielną ucztą był tak gęsty, że Alys poczuła jak zapiekły ją oczy. Obróciła się w kierunku rodziny Scottów, skłoniła się w ich stronę zamiast jakichkolwiek słów współczucia i odeszła z okręgu, uciekając przed dymem, ogniem i własnymi łzami.




piątek, 7 października 2016

Pułapka

   Nazajutrz Alys obudziła się z bólem głowy, który nasilał się przy głośniejszych dźwiękach z zewnątrz. Jej włosy leżały poskręcane na całej płaszczyźnie poduszki, jakby nie spała za dobrze.
Obróciła się na plecy i zaczesała je w tył, rozglądając się dokoła nieco zdezorientowanym spojrzeniem.
- Jak się spało? - usłyszała nad sobą głos Jacoba. Siedział koło niej, uśmiechając się z cieniem ironii. W kącie jego oczu pojawiły się drobne zmarszczki, które sprawiały, że wyglądał dużo bardziej sympatycznie niż zwykle.
   Alys jęknęła i opadła na poduszkę, wywołując rozbawienie u swojego przyjaciela. Przez szczeliny okien pod sufitem do środka obozu wlewało się światło. Która mogła być godzina? - zastanawiała się dziewczyna.
- Jak rozmowa z Hale'm? - zapytał Jacob. - Pamiętasz cokolwiek?
- Pamiętam wszystko - odparła znudzonym głosem. Oczy Jacoba rozszerzyły się, a jego policzki przybrały jasnoróżową barwę.
- Wszystko?
- Tak, pamiętam, że Hale mówił mi o swoich planach. - dodała, siadając na swoim łóżku. Zauważyła, że miała na sobie te same ubrania, w które była ubrana wczoraj.
- A... pamiętasz jak się tu dostałaś? - zapytał nieco zakłopotany. Alys zmarszczyła brwi, ale w jej pamięci ziała ciemna otchłań.
- Niee... - odpowiedziała z wahaniem.
   Zza ściany doszedł ją znajomy dźwięk kroków i wyłonił się z niej Malcolm. Chłopak miał na sobie swoją jasną kurtkę, którą zabierał na zwiady i strzelbę w dłoni, co zaskoczyło Alys. Dziewczyna zauważyła, że łóżka Oscara i Jane są puste.
- O, wstała nasza śpiąca królewna - zaśmiał się Malcolm, po czym podszedł do swojego stolika nocnego, na którym leżało sześć naboi i otworzył magazynek swojej strzelby.
- Idziecie na zwiady? - zapytała dziewczyna, wygramoliwszy się z pościeli. Zastanawiała się, czy Hale zdołał już wydobrzeć po ich wczorajszej rozmowie i czy jest gotowy do zwiadów. Ona wolałaby jednak wypocząć.
- Skąd - mruknął pod nosem Malcolm. Jego jasne włosy zalśniły w świetle dnia, zlewając się z kurtką. Alys poznała po układzie jego ramion, że musi być spięty. - Idę po Katelyn, Maise i Gabrielle. - odparł krótko.
- Dalej są we Wschodzie u tego lekarza? - zapytała ze zdziwieniem Alys. Katelyn i Gabrielle potrzebowały ochrony, w końcu same nie umiały walczyć, ale Maise była dorosłą kobietą, która potrafiła sobie radzić z bronią. Być może skończyła swój obchód obozów i rozmowy w sprawie zwiadów na Wschodzie i postanowiła wrócić z dziewczynami ze swojego obozu.
- Tak - odparł ledwie słyszalnie Malcolm, ładując strzelbę. Gdy uznał, że jest przygotowana, położył ją na swoim łóżku i usiadł obok niej rozwiązując swoje buty, by przebrać je na wysokie glany w których zazwyczaj chodził.
- Mack, co się dzieje? - zapytał Jacob, marszcząc brwi. Alys przekrzywiła głowę i przyjrzała się blondynowi. W dalszym ciągu podziwiała relację obu chłopaków - nie potrafiła zrozumieć, jakim cudem Jake zaledwie jednym spojrzeniem umiał odgadnąć nastrój swojego druha.
- Hale planuje jutro zwiady - powiedział głosem wypranym z emocji. - Chce zabrać na nie mojego brata.
- Oscara? - zapytała Alys z szokiem. Oscar był cichym i nieśmiałym chłopcem, który zawsze żył w cieniu swojego brata i siostry. Nie wyobrażała go sobie z nożem w dłoni, a co dopiero z bronią. Może i miał piętnaście lat, ale w przeciwieństwie do innych zwiadowców w jego wieku, nie miał ani siły, ani determinacji, by zostać zwiadowcą, nie mówiąc o jego zerowym kontakcie z bronią.
- Rozmawiałeś o tym z Hale'm? - zaproponował mu Jacob wyglądający na mocno przejętego. Alys zerknęła na niego i znów spojrzała na Malcolma. - Może go jeszcze przekonasz...
- Za późno - uciszył go Malcolm, kończąc ubierać swoje czarne glany. - Hale potrzebuje ludzi, a Oscar jest w takim wieku, że mógłby służyć jako zwiadowca. Poza tym niczego się nie nauczy, siedząc w Północy.
   Alys przełknęła głośno ślinę, zastanawiając się, czy to przypadkiem nie jej teoria o potrzebie większej liczby zwiadowców wpłynęła na Hale'a. Czuła się winna, że Pierwszy Zwiadowca zażądał uczestnictwa mniej przygotowanych rekrutów, bo poniekąd sama podała mu ten pomysł. Nie odzywała się jednak, bojąc się reakcji Malcolma. Sama nie miała rodzeństwa i mogła się tylko domyślać, jak chłopak mógł się w tej chwili czuć.
- Pogodziłeś się z tym? - zdziwił się Jacob. Alys była pewna, że w takiej sytuacji jej przyjaciel na pewno by walczył z decyzją przełożonego.
- Rozumiem go - odparł smętnie Malcolm, zarzucając sobie strzelbę na ramię. - Wrócę za jakiś kwadrans - powiedział, uśmiechając się dość sztucznie, po czym opuścił ich wspólne mieszkanie, tupiąc głośno swoimi butami.
   Jacob westchnął i spojrzał na Alys, jakby chciał jej przekazać tym jednym spojrzeniem troskę o stan Malcolma. Dziewczyna poczuła, że w tej sytuacji będzie musiała mieć oko na chłopca, inaczej jej sumienie będzie się domagało stałej uwagi.
- To w jakie układy weszłaś z Niedźwiedziem? - spytał Jake, skupiając się na Alys. Miał na sobie jasne, zszyte na kolanach spodnie i ciemną bluzę z podwiniętymi rękawami. Można by nawet powiedzieć, że wyglądał wyjątkowo normalnie, tak jak powinien wyglądać każdy chłopak w jego wieku. Alys nie potrafiła się przyzwyczaić do Jacoba bez broni i ciężkiej wiatrówki na plecach.
   Zwiadowczyni zmarszczyła brwi, przypomniawszy sobie o tym, że pomocnicy Hale'a rzeczywiście nazywali go często Starym Niedźwiedziem. Wynikało to z jego budowy ciała i gęstej brody, jak również i z dzikiego spojrzenia, z którym się nie rozstawał. Alys zdecydowała po wczorajszej rozmowie, że nawet jego charakter pasuje do przezwiska.
- Chce mnie mieć blisko siebie w czasie zwiadów - powiedziała skromnie. - Twierdził, że widzi we mnie potencjał.
   Jacob otworzył szeroko oczy i prawie się zachłysnął, słysząc wypowiedź przyjaciółki. Chyba jednak zrozumiał, że Alys nie żartuje, bo zamrugał kilkakrotnie, jakby chciał się pozbyć paprochu z oka.
- Hale powiedział o tobie, że masz potencjał? - zapytał z autentycznym zdziwieniem. - Jesteś pewna, że cię nie podrywał?
   Alys wywróciła oczami, zastanawiając się przy tym czy aby jej przyjaciel nie jest o nią zazdrosny.
- Nie każdy mężczyzna, który mówi kobiecie coś miłego, ją podrywa, Jake. - powiedziała, a mina Jacoba oddawała całą niewiarę, jaką przykładał do tej sprawy. - Poza tym Hale mógłby być moim ojcem, albo nawet... dziadkiem?
- W bardziej patologicznej teorii, jak najbardziej - przyznał niechętnie Jacob. - To go jednak nie usprawiedliwia. Musiałaś być naprawdę głupia, żeby zaszyć się z nim na pół dnia w jednym pokoju.
   Alys spojrzała na przyjaciela z rezerwą, zastanawiając się, co Jacob ma do Pierwszego Zwiadowcy. Zawsze myślała, że darzy go szacunkiem, ale najwyraźniej nie wierzył w to, żeby Hale wykazał się odrobiną serdeczności w stosunku do niej. Zacisnęła dłonie w pięści i zwiesiła nogi nad łóżkiem, poszukując butów.
- A ty musisz być naprawdę zazdrosny, że zwrócił uwagę na mnie, a nie na ciebie - warknęła pod nosem, zakładając swoje wysokie buty na płaskiej podeszwie. Po jej ostatnich zwiadach i kąpieli w rzece, Alys wyczyściła je starannie i postawiła w kącie, żeby wyschły, ale przeczuwała, że będą musiały wytrzymać jeszcze nie jedno trudne zadanie.
   Jacob roześmiał się na głos, a w jego chichocie dało się słyszeć kpinę.
- Nie jestem zazdrosny o Hale'a - powiedział z powagą, patrząc Alys w oczy.
- Może - warknęła, stając obok łóżka w swoich butach. - Ale jesteś zazdrosny o mnie - dodała i ruszyła w kierunku ukrytej w cieniu łazienki, nie oglądając się za siebie, by zobaczyć minę Jacoba. Zanim jednak zdołała przejść choćby połowę długości, dzielącej ją od łazienki, usłyszała rozdzierający ryk, który zmroził krew w jej żyłach.
   Alys odskoczyła na bok, oglądając się na ścianę za łóżkami trójki rodzeństwa. Dźwięk wydobywał się zza nich - co więcej, ktoś na te ryki odpowiadał. Słyszała przytłumiony jęk gdzieś w oddali, a potem jeszcze dwa inne głosy, splatające się ze sobą w kakofonii przeraźliwych odgłosów.
   Jacob skoczył na nogi i wyciągnął spod swojego łóżka pistolet szturmowy niewiadomego pochodzenia, a Alys minęła go sprawnie i chwyciła swoją stojącą przy łóżku strzelbę. Zanim umarły, wrzeszczący praktycznie pod ich oknami, zaczął znowu krzyczeć, oni już byli uzbrojeni i gotowi do ataku.
- Przedrą się? - spytała ze strachem w głosie Alys mierząc w kierunku ściany, za którą krył się potwór.
   Parter był zabezpieczony z każdej strony przez wysokie umocnienia sięgające połowy piętra, tak że z okien po każdej stronie pozostawał tylko kawałek na szerokość pięści, który przepuszczał światło słoneczne do wnętrza obozu. Mimo to umocnienia mogły nie wytrzymać w przypadku, gdyby większa liczba umarłych zapragnęła dostać się do wewnątrz.
- Nie ma opcji - warknął Jacob, a po chwili jego twarz pobladła. - Malcolm... - mruknął i pobiegł sprintem w kierunku końca obozu. Alys drgnęła i ruszyła za nim, bojąc się, że będzie na tyle zdesperowany, żeby wyjść na plac przed obozem.
   Ominęli zgrabnie obozowiczów, którzy stali zdezorientowani pośrodku własnych pół-mieszkanek i ruszyli pędem w kierunku drzwi. Alys chciała zatrzymać Jacoba, ale z drugiej strony nie widziała innej opcji jak tylko popędzić Malcolmowi na ratunek - tym bardziej, że najprawdopodobniej zagrożone będą kobiety przechodzące ze Wschodu do Północy.
   Pod drzwiami jednak stanął Hale z własną strzelbą w dłoni, wymachując rękami do swoich ludzi. Dwóch zwiadowców pojawiło się przed nim z krótkimi pistoletami w rękach, nasłuchując.
- Stójcie pod drzwiami. Macie nikogo nie wpuszczać ani nie wypuszczać na zewnątrz, dopóki nie dam wam znać, jasne? - rzucił do dwójki starszych zwiadowców, którzy skinęli ochoczo głowami. - Alys, Jake - krzyknął w ich kierunku. - Na piętro, jazda!
   Alys otworzyła szeroko oczy, nie rozumiejąc, jak ucieczka na piętro ma pomóc w powstrzymaniu umarłych przed rozszarpaniem bezbronnych obozowiczów. Postanowiła jednak posłuchać Hale'a, mimo braku jakiejkolwiek wyobraźni w tej kwestii. Z drugiej strony miała także nadzieję, że Malcolm i reszta jeszcze nie wyszli ze Wschodu i że nie są uwięzieni między obozami.
   Hale pobiegł za nimi, tupiąc głośno po drewnianych schodach, z których sypał się kurz przy każdym jego kroku. Alys stanęła z boku, obserwując Pierwszego Zwiadowcę w akcji. Jacob chyba zrozumiał, o co chodzi, bo od razu podbiegł do okien.
- Teraz masz szansę udowodnić mi, że masz cela - powiedział Hale, po czym poszedł za Jacobem i otworzył okna, wpuszczając przez nie świeżość do obozu. Jake przystąpił do obluzowania drewnianych desek, którymi były zabite z zewnątrz, po czym przywołał gestem swoją przyjaciółkę.
   Alys podeszła do niego zbyt spanikowana, by domyślić się, jaki mają plan. Spojrzała na Hale'a i nagle wszystko stało się jasne. Zwiadowca przyklęknął pod oknem, wziął swoją długą strzelbę i wepchnął jej koniec między krańce desek, celując w umarłych. Ich ryki pojawiały się i znikały jak echo puszczone w obieg.
   Jacob przyciągnął ją do siebie i przytknął usta do jej ucha, zanim zdołała mu się wyrwać.
- Celuj do tych bliższych, ja wezmę pod lupę tych pod ratuszem - wyszeptał. Alys skinęła niemo głową i zajęła tę samą pozycję co Hale, ale pod innym oknem. Jacob był tuż obok niej, tak że słyszała jego nierówny oddech.
   Jakby na sygnał oboje zaczęli strzelać, celując w umarłych. Pociski wylatywały i rozchodziły się w powietrzu wędrując do pozornych celów. Alys wystrzeliła trzy razy, zanim udało jej się trafić umarłego, mimo iż stał zaledwie dziesięć metrów od obozu. Jacob miał więcej szczęścia - jego pociski wylatywały rzadziej niż te od Alys, ale za to były bardziej celne. Dziewczyna otworzyła szeroko usta ze zdziwienia, widząc jak trzeci umarły pada po precyzyjnym strzale w głowę mimo tego, że znajdował się w odległości około trzydziestu metrów.
- Skup się, Alys - usłyszała spokojny szept Jacoba, który nie przerywał ani na moment w namierzaniu umarłych lufą swojego pistoletu.
   Zerknęła na niego tylko na sekundę i zauważyła, że pomimo wcześniejszych nerwów zdołał się uspokoić i wręcz odprężyć przy tej mozolnej robocie. Jego wzrok był skupiony na celu, a klatka piersiowa unosiła się i opadała swobodnie, jakby był na wakacjach a nie w trakcie bitwy o życie przyjaciela.
   Alys wróciła do strzałów, starając się doprowadzić swoje ciało do tego samego błogiego stanu. Celność, powtarzała sobie, wiedząc, że każdy nietrafiony pocisk zmniejsza ich zapasy oraz dozę cierpliwości umarłych. Nie byli aż tak głupi, żeby nie wiedzieć, że są na linii ostrzału. Jej strzelba wyrzuciła kolejne pięć pocisków, tym razem cztery trafione. Sięgnęła do kieszeni wyjmując pięć naboi i załadowała strzelbę wprawnym ruchem.
   Hale zerknął na nią tylko raz, po czym posłał po podłodze pas z całą serią naboi.
- Masz, powinny pasować - jego głos zagrzmiał wśród ciszy przerywanej jedynie oddalonymi krzykami umarłych i odgłosami wystrzału.
   Alys przyjęła je i załadowała jeszcze pięć - na wszelki wypadek. Zanim jednak zdołała się przyjrzeć, jakiś ruch po lewej stronie zwrócił jej uwagę. Spojrzała w kierunku Wschodu i zadrżała, widząc biegnących w stronę obozu Malcolma, Katelyn z Gabrielle na rękach i Maise, którzy poruszali się jak muchy tonące w smole. Za nic w świecie nie zdążyliby dobiec do Północy zanim umarli zdołaliby ich zauważyć.
- Hale, na dziesiątej! - krzyknęła, a Zwiadowca natychmiast porzucił swoje wcześniejsze miejsce i rzucił się w kierunku okna bliższemu Wschodowi. Alys tymczasem rozejrzała się po rynku i zliczyła około piętnastu umarłych, krążących po placu w rozsypce.
   Nie czekając na wsparcie Hale'a, który mocował się z deskami, klnąc pod nosem, strzeliła do najbliższego umarłego, wspomagając tym pracującego pieczołowicie Jacoba.
- Spróbuj zestrzelić tamtych dwóch najbliżej - rzuciła do przyjaciela tym samym przyciszonym głosem, którym on się z nią uprzednio kontaktował. Jacob skinął ledwie zauważalnie głową i wystrzelił dwa pociski - jeden trafiony.
   Malcolm zauważył zagrożenie jako pierwszy, bo ściągnął z pleców swoją strzelbę i wymierzył w najbliższego umarłego. Alys usłyszała cichy pisk, który zdołał dotrzeć do jej uszu i zobaczyła jak Gabrielle kurczy się w ramionach swojej siostry. Maise wyjęła z kieszeni nóż i zaczęła biec w stronę wrogów. Wszystko to wyglądało jak przeglądanie kliszy ze zdjęciami - na każdym z nich działa się inna, odmienna akcja trzymająca w napięciu.
   Hale'owi w końcu udało się uwolnić okno spod skrywających je desek i zaczął namierzać po kolei umarłych, pędzących w stronę obozowiczów. Alys zauważyła, że na jego plecach pojawiły się plamy potu, a ramiona zaczęły lekko drżeć. Nawet nie próbowała myśleć, co czuje Pierwszy Zwiadowca, widząc swoją ukochaną w pułapce zastawionej przez wątłe kreatury.
- Maise! - krzyknął i machnął ręką. - Weź je i uciekaj!
   Malcolm zerknął szybko w górę, ale pozostał niewzruszony, jakby poczuł, że Hale daje mu pełną odpowiedzialność za obronę kobiet. Maise nie ruszyła się ani o krok, czając się za plecami chłopaka z nożami w ręku. Hale zaklął pod nosem i skupił się znów na swoich ruchomych celach.
- Hale, mogę po nich pójść - zaproponowała Alys, przerywając na moment.
- Nie - zagrzmiał Niedźwiedź. - Strzelaj - warknął nieprzyjemnie, mimo iż jego kule przestawały trafiać w cele.
- Hale, są za blisko Malcolma... - krzyknął Jacob, otworzywszy szeroko swoje piwne oczy. Alys poczuła dreszcz na plecach na myśl, że nie będą w stanie obronić obozowiczów z tej odległości. Zapragnęła znów poprosić zwiadowcę o wyjście na zewnątrz, ale odrzuciła ten pomysł, widząc jak bardzo jest spięty.
- Muszą dać sobie radę z tymi najbliższymi. Strzelajcie do pozostałych. - powiedział, starając się zapanować nad głosem.
   Alys obserwowała jak Malcolm strzela do najbliższego umarłego, który podbiegł do niego niczym błyskawica. Drugi ryknął ociężale, gdy jego towarzysz padł i ruszył w stronę chłopaka w momencie, gdy ten przeładowywał broń, a Maise wyłoniła się zza jego pleców i rzuciła pierwszym nożem, trafiając umarłego w pierś. W ich stronę biegło jeszcze trzech. Dwóch dostrzegło strzały skierowane do nich z Północy i ukryli się za ratuszem. Alys zmarszczyła brwi.
- Oni myślą... - wyszeptała ze zdziwieniem. - Znaczy... Patrz, w pewnym sensie układają strategię.
   Jacob spojrzał na nią krótko bez wyrazu, po czym przeładował broń, tak że zastukała gniewnie.
- I to mnie właśnie martwi, Al - mruknął pod nosem i przymrużył jedno oko, celując do ukrytego za ścianą umarłego.
   Katelyn i Gabrielle podeszły bliżej Wschodu, by ukryć się przed hordą, gdy wtem zza obozu z bocznej uliczki wyleciało kolejnych pięciu umarłych, biegnących w kierunku ludzi na swoich brudnych, rozszarpanych nogach.
   Alys otworzyła szeroko oczy, a czas nagle zwolnił. Patrzyła na umarłych z szokiem, nie dowierzając w to, co widzi. Wystarczyła chwila, by poczuła całą wzbierającą w niej rozpacz i poczucie beznadziejności. Katelyn wrzasnęła potężnie, ochraniając Gabrielle własnym ciałem, a Maise i Malcolm obejrzeli się za siebie.
   W zwiadowczyni coś pękło, gdy zobaczyła jak umarły wpada na Katelyn, wgryzając się w jej ramię. Piski Gabrielle zagłuszyły wszystko, co słyszała z wyjątkiem bicia jej własnego serca. Podbiegła do Hale'a, odepchnęła starszego zwiadowcę i wcisnęła lufę swojej strzelby w szczelinę między deskami. Strzelała na oślep, wyrzucając ze strzelby falę kolejnych naboi, ale rzadko które trafiały w cel. Było po prostu za późno, by zrobić cokolwiek.
   Wzrok Alys zasnuł się łzami, a z jej gardła wydobył się stłumiony szloch. Próbowała zagłuszyć przeraźliwe piski odgłosem wystrzału, ale to nie pomagało. W końcu magazynek zdołał się opróżnić, a ona sama spróbowała go naładować nabojami leżącymi pod nogami Hale'a.
- Alys! - krzyknął zwiadowca, przywołując ją do porządku, ale Alys nie była sobą. Jej ręce drżały jak w spazmie, a usta nie odpowiadały na wezwanie przełożonego. - Alys, otrząśnij się!!
   Dziewczyna spróbowała załadować magazynek, ale ręce drżały jej tak bardzo, że naboje wypadły jej z rąk. Ciszę przerwał kolejny wrzask, tym razem urwany w połowie. Ich ton doszedł do najwyższych tonacji, a potem zniknął, niczym dym rozpływający się w powietrzu. Mimo to Alys cały czas słyszała ich głosy - dziewczęce, niewinne głosy błagające o pomoc. Głowę przeszywały jej wrzaski umarłych, zbyt odległe, zbyt bezwartościowe. Ostatnie dwie dusze, które nigdy nie zabiły człowieka, które nawet nie zabiły umarłego, odeszły w niepamięć jak dym.
- Alys! - krzyczał ktoś, ale jej ciało było obezwładnione przez wstrząsy. - Alys, do cholery!
   Oczy zaszkliły się kolejnymi łzami, a ona zapomniała o tym, gdzie i po co się znajduje. Zapomniała o Malcolmie i Maise, którym wciąż groziło niebezpieczeństwo.
- Leć na dół i poleć im otworzyć drzwi - zagrzmiał głos Hale'a, który zdołał nieco orzeźwić pogrążony w szoku umysł Alys. Dziewczyna przetarła oczy i zobaczyła plecy Jacoba znikającego na schodach. Jego ciężkie kroki odbijały się echem, aż w końcu zniknęły.
   Hale klęczał obok niej, jakby zrezygnował z dalszego ostrzału. Podparł się na strzelbie i przyglądał się dziewczynie z troską wypisaną na twarzy. Alys nie potrafiła się ruszyć z miejsca, bo wciąż miała przed oczami krew. Krew. Wielką plamę krwi.
- Alys, musisz być silna - wyszeptał, kładąc rękę na jej ramieniu. - Słyszysz mnie?
   Zwiadowczyni ukryła twarz w dłonie i rozpłakała się otwarcie. Nie miała sił udawać tę twardą, niezwyciężoną Alys, która przed chwilą widziała jak umarli rozszarpują jej przyjaciółki na strzępy. Widziała już śmierć, ocierała się o nią. Przecież przeżyła walkę w parku, wokół niej ginęli mężczyźni i chłopcy, słowem ludzie, którzy zaznali w życiu wiele cierpienia i musieli walczyć, by stworzyć sobie lepsze jutro. To, co zobaczyła dziś, zdołało przebić te wszystkie zgony, jakie doświadczała. Miała przed oczami uśmiechniętą twarzyczkę Gabrielle - dziewczynki zmagającej się z genetyczną chorobą oraz łagodny i pełen spokoju obraz jej starszej siostry.
- Alys, spójrz mi w oczy - rzekł spokojnie Hale. Jego głos poniekąd niósł ulgę. Alys słyszała w nim dominację i rozwagę, której teraz potrzebowała. Nie potrafiła jednak zapanować nad własnym ciałem, które buntowało się bardziej niż kiedykolwiek. - Jesteś silna. Dasz sobie radę. Nie poddawaj się.
- Elle... - jęknęła Alys, a jej policzki zalały nowe łzy. - Kate...
- Ciii - Hale wyglądał na równie wstrząśniętego, jakby dopiero w trakcie nieobecności Jacoba objawiła się jego wrażliwość. - Już nie cierpią, Alys. Są daleko stąd.
   Dziewczyna skinęła głową bezgłośnie, ale wcale nie pogodziła się z tą myślą. Nie wyobrażała sobie żadnego życia pośmiertnego, a jeżeli istniało, musiało być tak straszne jak los umarłych. Skoro los tchnął w martwe ciała nowe postaci, to równie dobrze mógł krzywdzić opuszczone dusze.
- Dasz radę wstać? - zapytał ją Hale, stając nad nią. Światło padło na jego mocno zarysowaną twarz, oświetlając czarną brodę. Alys ponownie przytaknęła głową i chwyciła dłoń zwiadowcy, który pomógł jej wstać.
   Mimo drżenia nóg, doczłapała się do schodów i zaczęła po nich schodzić, powtarzając w myślach słowa Niedźwiedzia. Nie cierpią. Są daleko stąd. Zeszła na parter, gdzie zebrali się wszyscy obecni w obozie. Przy zamkniętych drzwiach stali Malcolm i Maise - cali zdyszani i przerażeni. Maise zaczęła opowiadać, co się stało na rynku, a jej głos brzmiał bardzo niepewnie, co było zupełnie nie podobne do przywódczyni Północy. Malcolm odłożył na bok broń i usiadł bezpośrednio na podłodze, ukrywając twarz w dłoniach. Alys nie potrafiła określić, czy płacze, czy może stara się zmusić do odprężenia swoje zmęczone tym przeraźliwym widokiem oczy.
   Alys przeszła między ludźmi, czując jak wszystkie zasłyszane przez nią słowa gubią się w jej głowie. Nie potrafiła wypatrzeć Jacoba i nawet nie próbowała. W tej chwili jej przyjaciel był ostatnim, o kim mogłaby pomyśleć. Obozowicze rozstępowali się przed nią, po czym skupiali z powrotem swoją uwagę na Maise. Alys miała wrażenie, że słyszy szloch Scottów, a przynajmniej tej części ich rodziny, która dowiedziała się o śmierci ich dwóch córek. Zwiadowczyni poczuła żal - w ciągu tygodnia stracili trójkę dzieci.
   Doczłapała się do swojego mieszkania i padła na łóżko, zbyt wyczerpana, by mieć ochotę na cokolwiek innego. Z chwilą, gdy jej twarz została zakryta przed światem zewnętrznym, dziewczyna dała wyraz swoim emocjom i na nowo pogrążyła się w wszechogarniającej rozpaczy.



piątek, 29 lipca 2016

Trunek

   Jacob zmienił swoje zachowanie po ostatniej rozmowie z Alys. Stał się bardziej miły wobec niej i częściej spędzał z nią czas. Alys odczuła to jako ulgę, w końcu nie lubiła kłótni z przyjacielem, na dodatek takich, które brały się z błahego powodu.
   Dziewczyna postanowiła zająć się czymkolwiek, co pomogłoby jej nieco orzeźwić umysł po ostatnich odkryciach. Potrzebowała poukładać sobie wszystko w głowie, a nie było to niestety proste. Próbowała logicznie wytłumaczyć istnienie kreatur, które niegdyś były ludźmi. Osobiście nie wierzyła w nic. Ani w reinkarnację, ani w zbawienie. Jeśli to drugie miałoby być prawdą, to chyba nie o takie zbawienie chodziło Temu na górze. Więc co się stało, że ciała nie mające żadnej styczności z życiem, będące jedynie pyłem z sentencji "Z prochu powstałeś...", odzyskały część swojej realnej przeszłości? Była jednak pewna, że nie miały duszy. Poznała już umarłych, a one nie miały zielonego pojęcia, co robią, ani czym są. Zbierały się w gromady, ale nie posiadały innego celu niż destrukcja. Alys często zastanawiała się, czy sprawiało im to przyjemność. Czy rozszarpywanie żywego człowieka na części, rujnowanie rodzin, odbieranie nadziei dawała im coś na kształt poczucia spełnienia.
   Od rana starała się zająć sobie czas. Wpierw pomogła Gwen szykować obiad i pokroiła warzywa przyniesione z piwnic. Zatęchłe, śmierdzące wilgocią piwnice były jedynym miejscem, w którym jedzenie mogło przetrwać. Alys nie wiedziała, skąd obozowicze nabrali wszelkich warzyw i upraw do ciemnych magazynów, ale domyśliła się, że co pewien czas musieli uzupełniać te zapasy. Mogła się jedynie domyślać, że istniała jeszcze druga grupa, poza Zwiadowcami, której zadaniem było prześlizgnięcie się przez bramy miasta i nazbieranie rosnących wkoło drobnych owoców i dzikich warzyw. Miało to jednak niewiele wspólnego z prawdą, bo przebywanie poza miastem było o wiele razy bardziej niebezpieczne niż skrywanie się w murach.
- Rzadko kiedy mi pomagasz, Alys - zauważyła Gwen, ocierając nadgarstkiem spocone czoło. Obie ślęczały nad zapełnionym do połowy koszem z obierkami, oczyszczając jarzyny na zupę. Alys wzruszyła ramionami.
- Po prostu nie chcę siedzieć bezczynnie - odpowiedziała zamiast tego, wrzucając obraną marchewkę do miski wypełnionej wodą.
   Gwen przez pewien czas milczała, a na jej pyzatych policzkach wystąpiły rumieńce zmęczenia.
- Wróciłaś jakaś inna po tych zwiadach - powiedziała beznamiętnie, jakby opowiadała o czymś zwyczajnym.
- Tak? - spytała Alys równie obojętnym tonem. Nigdy nie rozmawiała z kucharką dłużej niż to konieczne, choć przecież widywały się codziennie.
   Dziewczyna miała wyjątkowo dobry humor. Nie przeszkadzały jej ani umorusane dłonie, ani mroczna cisza, panująca w Północy odkąd się pojawiła. Przeczuwała, że był to niemały szok dla reszty obozowiczów, a już zwłaszcza dla Maise.
- Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że zapoznałaś tam sobie jakiegoś chłopaka - zaśmiała się kucharka, a Alys zawtórowała jej dźwięcznym śmiechem. Rzeczywiście było mało prawdopodobne, by Alys zainteresowała się chłopcami. Nie to, że jej nie pociągali. Po prostu miała zbyt buntowniczy charakter i wątpiłaby, by któryś z nią wytrzymał. Poza tym w Północy nie było zbyt wielu chłopców wartych uwagi, a nawet jeśliby takiego znalazła, to potraktowałaby go jak brata. W obozach wszyscy traktowali się jak rodzina. Może to dlatego z roku na rok rodziło się coraz mniej dzieci, a może dochodziła do tego beznadziejność ich codziennego życia i brak perspektyw na wychowywanie.
   Alys już miała odpowiedzieć kobiecie, gdy wtem usłyszała ciężkie kroki w progu ich skromnej stołówki. Obróciła się w tamtym kierunku i ujrzała Hale'a, rozglądającego się dokoła, niczym dumny Cezar podziwiający podbite krainy. Z dnia na dzień jego kruczoczarna broda stawała się dłuższa i gęstsza niczym nieprzebrany las. Hale nabrał zwyczaju drapania jej, gdy się uporczywie nad czymś zastanawiał. Tak też było i w tym momencie.
- Potrzebujesz czegoś, Hale? - zapytała go Gwen, odbierając Alys miskę z obranymi warzywami i stawiając ją na kuchni. Alys pozbyła się poszarzałego fartucha zawiązanego wokół jej talii i zawiesiła go pospiesznie na wieszaku w kącie kuchni.
   Każdy z obozowiczów w otoczeniu Hale'a chodził jak w zegarku. Alys domyślała się, że chodzi tu nie tylko o szczery szacunek wobec byłego żołnierza i obecnego Pierwszego Zwiadowcy, ale przede wszystkim o to, że to Hale był prawdziwym przywódcą, nie jego partnerka. Maise doglądała większości spraw, na które Hale nie zwracał uwagi, ale Alys przeczuwała, że gdyby kobieta znalazła się w tarapatach, zostawiłaby wszystkich obozowiczów tylko po to, by ochronić samą siebie. Inni również to wiedzieli, stąd to chłodne traktowanie kobiety.
- Alys, mógłbym z tobą porozmawiać? - zapytał bez jakiegokolwiek przywitania się. Zresztą pewnie i tak już widział się z Gwen. Zwiadowczyni skinęła głową i umyła spiesznie dłonie pod zlewem. Otarła je o swoje nowe, czarne spodnie z lycry i ruszyła za Halem, opuszczając w pośpiechu kuchnię. Z jednej strony czuła dreszcz ekscytacji na myśl o rozmowie, z drugiej jednak bała się jej, jakby coś przeskrobała. W sumie to nie ona, lecz Malcolm i Jacob powinni się obawiać, to oni zignorowali zakazy.
   Zanim Alys opuściła stołówkę, Gwen podziękowała jej, uśmiechając się do dziewczyny z przyjazną miną i wróciła do swoich garnków. Hale wspiął się na piętro po starych, drewnianych schodach i zatrzymał się przed pierwszymi drzwiami. Alys cofnęła się o krok, wiedząc dobrze, że ten pokój należał również do jego partnerki.
- Maise nie będzie się gniewać? - spytała. Swoją drogą nieco zazdrościła mieszkającym na pierwszym piętrze, którzy załapali się na własne pokoje. Byli to pierwsi obozowicze i dotarli tu od razu po pojawieniu się umarłych. Dlatego to jej przypadło jedno łóżko na dole tuż obok jej rówieśników. W sumie mogła gorzej wylądować. Ona chociaż załapała się do jednego z większych obozów - inni nie mieli tyle szczęścia. Północ nie mogła pomieścić już ani jednej dodatkowej osoby, dlatego pozostali musieli szukać schronienia w innych obozach a z tego, co pamiętała Alys, były dwie rodziny, dla których nie starczyło miejsca w Północy.
- Skąd - Hale otworzył drzwi i zaprosił ją do środka. - A zresztą, nawet jeśliby miała, to i tak jej dzisiaj nie ma. Poszła z Rosalią do Wschodu zanieść naboje, bo Adrie potrzebował ich dla swoich zwiadowców. - powiedział zwiadowca, a Alys zrozumiała z tego tyle, że prawdopodobnie Adrie był przywódcą Wschodu, albo chociaż Pierwszym Zwiadowcą pokroju Hale'a.
   Alys weszła nieśmiało do środka, rozglądając się ze skrywaną ciekawością. Pokój wydawał się wystarczająco duży dla dwóch osób, ale nie nadzwyczajny, jakby gospodarze nie lubili wielkich przestrzeni. O dziwo większość pomieszczenia stanowiły książki i to nie byle jakie, ale te oprawione w skóry. Maise musiała być sporą miłośniczką literatury, albo dbała o to, by wiedza nie zaginęła ze społeczeństwem Przystani.
   Hale przystanął przed jednym z regałów i otworzył barek malutkim kluczykiem, skrywanym w jego kieszeni w kraciastej koszuli. Alys patrzyła jak wyciąga szklaną butelkę z czerwonawą cieczą i dwa kryształowe kieliszki zachowane w bardzo dobrym stanie.
- O nie, dziękuję, nie piję - odezwała się nieśmiało, a Hale spojrzał na nią rozbawiony.
- Nigdy nie piłaś? - zapytał, a Alys wzruszyła ramionami. Miała siedemnaście lat, a świat który znała dzielił się na dwie grupy: na tych, którzy nie widzieli sensu w życiu i poddawali się uzależnieniom oraz na tych, którzy chcieli przeciwdziałać wiszącej nad nimi grozie. Ona należała do tej drugiej grupy. Hale spoważniał, odkręcając butelkę. - Mamy za co pić, Alys. W końcu los czwórki moich ludzi został już przesądzony, więc możemy albo nad nimi płakać, albo wypić za ich dusze i ruszyć dalej.
   Alys zawahała się przez chwilę, zastanawiając się, czy właśnie tego nauczono go w wojsku. W końcu jako żołnierz, musiał być przyzwyczajony do śmierci kompanów. Usiadła na jednym z dwóch prostych krzeseł i nachyliła się nad okrągłym stolikiem.
- Wybieram tę drugą opcję - wyznała szczerze, markotniejąc. Przypomniała sobie o bracie Gabrielle i o słowach Williama. Mogła uratować komuś życie, ale była za słaba, by to zrobić. Ledwie zdołała zachować własne, znikając wtedy z rzecznej toni.
   Hale podał jej kieliszek i usiadł naprzeciw.
- Za Stewarda, Ricka, Remusa i Jacka - powiedział poważnie, unosząc swój kieliszek. Alys postąpiła tak samo, patrząc w jego czarne oczy z odwagą. Przypomniała sobie, że rzeczywiście, brat Gabrielle musiał mieć na imię Jack i nawet zdołała odnowić w myślach jego młodą, pełną rumieńców twarz. - Oby znaleźli bezpieczeństwo tam, gdzie teraz się znajdują.
   Alys skinęła i uniosła do ust swój kieliszek. Płyn miał gorzki smak, a gdy znalazł się w jej gardle zamienił je w istne piekło. Zamrugała gwałtownie, czując, że łzy napływają jej do oczu, jakby chciały ugasić pożar na języku.
- Co to za draństwo - mruknęła, krzywiąc się na przypomnienie tego smaku. Hale zaśmiał się wesoło. Nie wyglądał, jakby miał szczególne problemy z przełknięciem tajemniczego specyfiku.
- Sam je robiłem - pochwalił się dumny. Alys spojrzała na niego błagalnie, jakby żałowała, że w ogóle spróbowała dzieła Hale'a. Musiała jednak przyznać, że jego działanie było błyskawiczne i już zaczynała odczuwać rozluźnienie, jakby alkohol dał jej to samo, co długi masaż.
- Muszę przyznać, że talentów ci nie brakuje - powiedziała, po czym parsknęła śmiechem, widząc minę Hale'a.
   Mężczyzna patrzył na nią z nutą podziwu, jakby wciąż nie dowierzał, że przeżyła sama poza obozem. Dotychczas rzadko kto w ogóle miał chęć opuszczać swoje bezpieczne gniazdko, niezależnie czy był to obóz czy własny dom. Alys należała do tych ciekawych osób, które potrafiły postawić wszystko na jedną szalę, bez względu na to, jak duże było ryzyko. Nie miała rodziny, którą mogłaby się opiekować, a jej przyjaciele byli tak zaznajomieni z pojęciem śmierci, że na pewno z dystansem przyjęliby wieść o jej śmierci. Poza tym każdego dnia ginęły tysiące osób, które właśnie postanowiły zostać w tych swoich gniazdkach, a Alys wierzyła, że wybicie się od statystyki da jej moc oszukania przeznaczenia.
- Postawmy sprawę jasno - powiedział Hale, dolewając swojego bimbru do kieliszków. Alys nie zareagowała, powoli przyzwyczajając się do błogiego poczucia w umyśle. - Te zwiady nie należały do udanych, skoro ponieśliśmy straty i nie zdołaliśmy nic znaleźć. Dlatego Maise poszła pogadać z pozostałymi, żebyśmy połączyli nasze siły i wspólnie wyruszyli na dłuższą wyprawę. Możliwe, że nie będzie łatwo, ale im nas będzie więcej, tym lepiej. W końcu umarli nie są tacy głupi, by ładować się w zasadzkę.
- Połączone siły Zwiadowców z czterech obozów? - zapytała Alys, opróżniając swój kieliszek. Gorycz dawała jej odwagę, ale ku jej zdziwieniu nie pozbywała jej logicznego myślenia, wręcz przeciwnie, zaczęła szukać pomysłów tam, gdzie do tej pory się nie zapuszczała. - Może się udać. Tym bardziej, że umarli przy większej liczbie ludzi zaczynają wariować.
   Hale wyprostował się nagle na krześle, wpatrując się w nią z zaskoczeniem. Jego czarna broda zadrżała nad czerwoną koszulą, powodując ostry kontrast.
- Co masz na myśli? - spytał. Alys wzruszyła ramionami.
- Wtedy w parku zaatakowali tylko mnie i Jacoba. - zaczęła obojętnie. - Nie wiem jak, ale albo zastawili pułapkę, gdy byliśmy jeszcze w tej kawiarni, albo po prostu weszliśmy w gniazdo żmij. Musieli być pewni wygranej, skoro była nas tylko dwójka. - Hale słuchał jej uważnie, jakby
oczekiwał, że umysł siedemnastolatki przebije jego własny. - Ale kiedy pojawili się pozostali zwiadowcy, wpadli w jakiś trans. Atakowali wszystko, co się rusza, nawet siebie. - zaczynała sobie przypominać wszystkie szczegóły, jakby alkohol odsłonił przed nią coś, co skrywała wcześniej jej rozwaga.
   Hale kiwnął głową, nie spuszczając z niej oka ani na jedną chwilę. Alys pomyślała, że może sobie z niej kpi, ale jego mina nie wskazywała na nic z tych rzeczy. Był po prostu szczerze zainteresowany tematem. Podrapał się po swojej brodzie, przymykając lekko oczy, jako że za dziewczyną znajdowało się okno, skrywające dzienne słońce.
- Czyli twierdzisz, że większa liczba zwiadowców załatwi sprawę? - zapytał ją, jakby oczekiwał, że Alys zaplanuje całe zwiady. Nie była żołnierzem, a zwiadowczynią została dopiero kilka dni temu, ale alkohol w połączeniu z jej krzyczącą wewnątrz intuicją sprawiał, że nikt nie zdołałby jej teraz uciszyć.
- Nie - odparła, opróżniając kieliszek z resztki płynu. - Twierdzę, że jest szansa, że umarli staną się wrogami samych siebie.
   Hale nie odzywał się dłuższy moment, wpatrując się w stolik między nimi. Alys czuła ciepło rozchodzące się po jej plecach, gdy promienie słońca ogrzewały jej ciało, niczym troskliwa matka. Ta sama matka przyniosła im głód, choroby i umarłych, więc jakby nie patrzeć, Alys nie powinna tak uprzejmie przyjmować jej prezentu.
   Zwiadowca jednak wyrwał się ze swoich myśli i znów otworzył swój czerwony trunek, nalewając go do kieliszka dziewczyny.
- Alys, powiem ci szczerze, że nie sądziłem, że dasz sobie radę na zwiadach. Dałbym sobie łeb uciąć, że wróciłabyś do Północy ze łzami w oczach i nigdy więcej nie chciałabyś usłyszeć o kolejnym wyjściu - wyznał Hale. Jego wzrok zaczynał się nieco gubić na twarzy Alys.
- No to musiałeś się zdziwić - mruknęła zwiadowczyni, opierając łokcie na blacie stolika. Dobrze dogadywała się z Halem. Był prostym człowiekiem i nie próbował nikogo oszukiwać. I tak byli w koszmarnym położeniu, więc po co udawać? Właśnie takich ludzi szanowała, dlatego rozmowa z nim sprawiała jej przyjemność.
- Chcę, żebyś na następnych zwiadach była w mojej małej kompanii - powiedział wprost, unosząc kieliszek. Alys otworzyła szeroko oczy. Może powieki zaczynały jej powoli ciążyć, ale jednak słyszała całkiem nieźle. Nie potrafiła wydobyć z siebie słowa. - Maise widzi w tobie problem - kontynuował mężczyzna. - Ja widzę spory potencjał. Jeśli zgodzisz się pójść na następne zwiady, dopilnuję byś znalazła się bezpośrednio pod moją ręką.
   Alys uśmiechnęła się i odsunęła lekko szklaną butelkę, jednak zrobiła to nieco za mocno i alkohol prawie spadł na ziemię.
- Lepiej nie pij więcej, Hale - odezwała się i obaj zaczęli się śmiać. Czuła, że powoli zaczyna przeginać, ale humor zwiadowcy wskazywał na co innego.
- Mówię poważnie - odparł, jednak nie wyzbył się uśmiechu ze swojej twardej twarzy. - Rozmawiałem wcześniej z Jacobem i Malcolmem i słyszałem o tym całym dochodzeniu. Powiedz mi, zdołałaś się czegokolwiek dowiedzieć?
   Alys nagle wytrzeźwiała, jakby myśl o całej tej sytuacji i wizycie w Zachodzie podziałała na nią jak kubeł lodowatej wody. Nie sądziła, że któryś ze zwiadowców zdoła ją zdradzić, a już na pewno nie jej przyjaciele. Z drugiej jednak strony byli w nieciekawej sytuacji, a Hale był ich przełożonym, więc nie mieli zbytnio wyboru - musieli wyznać, co robili przez te dwa dni, w trakcie których odwrócili się od obozowiczów. Alys zastanawiała się też, jaką karę przydzieli im Hale za niesubordynację.
- Nie uwierzysz mi, Hale - powiedziała, patrząc na niego niepewnie. Zwiadowca ponownie nalał im do kieliszków. Alys straciła już rachubę, który raz to robił.
- Postaram się - odpowiedział, zakręcając butelkę. - Jakby nie było, doświadczyłem już wielu niespodziewanych rzeczy. Zabijałem ludzi, a teraz przyszło mi zabijać ich drugi raz. Nie myślisz, że to żałosne? Odwalać tę samą robotę? Czuję się jak cholerny Syzyf...
   Alys w ostatniej chwili powstrzymała się, by nie wybuchnąć śmiechem. Rzeczywiście, ich sytuacja wyglądała tak słabo, że mogli albo płakać, albo pić. Coraz bardziej zaczynała lubić Hale'a, bo coraz bardziej przypominał jej własnego ojca. Miał te same, czarne dowcipy i charakter, którego nie stępiłaby żadna norma.
   Pod wpływem ciekawości Zwiadowcy i jego trunku, wyzbyła się z resztek wątpliwości i opowiedziała mu wszystko, czego się dowiedziała, poczynając od mieszkania Jessela, do rozmowy z Jacobem w Północy, podczas której chłopak wyjawił jej swoje domysły co do choroby Gabrielle. Hale wpatrywał się w nią z zainteresowaniem, choć ani razu nie wyglądał na zaskoczonego. Alys domyślała się, że gdyby ktoś teraz wszedł do pomieszczenia, zauważyłby jej dziwne zachowanie spowodowane alkoholem, nie wypieki na twarzy Hale'a i jego rozbiegane oczy. Swoją drogą zastanawiała się, na czym polega różnica w jej zachowaniu teraz. Sama nie odczuwała, by istotnie w czymkolwiek się zmieniła, choć czuła się dużo bardziej rozluźniona niż była przedtem.
   Gdy skończyła, opróżniła kolejny kieliszek, zastanawiając się nad tym, jak zejdzie na dół po schodach i czy dostanie się do swojego łózka. Słońce znajdowało się dużo niżej, jakby ta rozmowa zajęła im całe wieki. Alys czuła, że chyba straciła poczucie czasu i żałowała, że spędziła go tutaj na rozmowie, zamiast na pracy. Mogła pomóc wielu osobom w Północy, zamiast popijać bimber z Pierwszym Zwiadowcą.
- Może cię to zdziwi, ale ja ci wierzę - powiedział po dłuższej chwili Hale, patrząc jej w oczy z powagą. - Wierzę, że te cholerne gadziny nie wzięły się znikąd i że coś je musiało stworzyć. Nasz gatunek przecież też nie wziął się z przypadku. Poza tym daty się zgadzają. Myślę, że po prostu większość z nas jest bardziej skłonna uwierzyć w bajeczkę o jakiś bakteriach żyjących w glebie, które pomagają powstać umarłym albo o wirusie, rozprzestrzeniającym się po trupach jak po ludziach. To śmieszne. To tak, jakby wciąż wierzyć w świętego Mikołaja, albo we Wróżkę Zębuszkę.
   Alys uśmiechnęła się słabo, rysując paznokciem linię na blacie stołu. Czuła ulgę, że Hale jej uwierzył, tym bardziej, że żywiła wobec niego coraz większy szacunek.
- Masz dowody - powtórzył Zwiadowca wyraźniej, jakby Alys przekonała go swoim zachowaniem, że twierdzi inaczej. - Jeśli tylko znalazłabyś sposób, w jaki moglibyśmy zniszczyć umarłych...
- Właśnie nie wiem, jak to zrobić - warknęła Alys, zapominając nagle, że rozmawia ze starszą od siebie osobą. Wypełniła swój cel, ale nie dało jej to zupełnie nic poza zaspokojeniem ciekawości. Co z tego, że te cholerne stwory wzięły się ze słońca? Co dała jej ta informacja? - Całe te dwa dni poszukiwania nie dały zupełnie nic, Hale. Nie wiem, po co w ogóle to robiłam...
   Mężczyzna wyprostował się i wygładził dłonią swoją czarną brodę, niczym wiekowy starzec, nie osoba w pełni sił.
- Alys, - powiedział zaczepnie, patrząc jej z determinacją w oczy. - Nie chcę mieć cię przy sobie, bo dobrze strzelasz i zachowujesz zimną krew w kłopotliwych sytuacjach. Co druga osoba z nas potrafi to zrobić. Jak myślisz, co odróżnia cię od reszty?
   Alys zatkało. Nie spodziewała się tego typu odpowiedzi. Wiedziała, że ma za długi język i że bez problemu wyraża swoją opinię, kiedy tylko ma na to ochotę. Nie pojmowała jednak, co odróżnia ją od obozowiczów, od ludzi, którzy stracili rodziny, którzy przeżyli w swoim życiu piekło.
- Ty, Alys, nie chcesz tak skończyć - odpowiedział za nią Hale, patrząc jej w oczy spod zmarszczonych brwi. - Nie chcesz siedzieć w tych obozach i udawać, że wszystko jest takie, jak być powinno. To nie jest normalne, że ludzie uciekają ze swoich domów, ratując wszelkie dobytki. Ty to wiesz i ja to wiem. Ani Maise, ani Jacob, ani ktokolwiek z nas nie podziela naszego zdania. Dlatego są Zwiadowcy. Nie, żeby zbierać żarcie i mordować, co popadnie. Jesteśmy tu, by znaleźć klucz do rozwiązania tego problemu. Jesteś ze mną, Alys? - zapytał, unosząc swój napełniony kieliszek. Dopiero teraz dziewczyna spostrzegła, że jej własny też jest już pełen. Nie do końca ogarniała to, co działo się wokół niej.
   Uniosła jednak dumnie swój kieliszek, jakby nie chciała pokazać przy Hale'u swojej słabości.
- Zawsze i wszędzie, Zwiadowco. - odparła i przechyliła szklane naczynko wprost do swojego gardła.
   Nagle drzwi otworzyły się, a w progu stanęła znajoma postać. Alys wiedziała, że to Jacob, nawet, jeśli jego twarz się nieco rozmywała. Poznała go po silnie zbudowanej sylwetce i wzroście, którym nie każdy mógł się pochwalić w Przystani.
   Spojrzał z lekkim zdziwieniem na dwójkę zwiadowców i skinął głową w kierunku Hale'a na znak szacunku. Jego ciemne włosy były gładko zaczesane, jakby szykował się do wyjścia. Alys odstawiła swój kieliszek na bok, jakby chciała udać przed przyjacielem, że wcale nie piła.
- Można przeszkodzić? - spytał cicho niskim głosem. Hale pokiwał głową, odstawiając kieliszek obok siebie.
- Pewnie, Jake. Wiesz, że zawsze jesteś mile widziany - powiedział Hale, wstając. Jednak zaraz lekko się zachwiał i złapał się stolika, omal nie ciągnąc go za sobą. Jacob zauważył to i podbiegł do swojego przełożonego, by mu pomóc. - Nie trzeba, nie trzeba - mruknął, machając ręką. Alys cały czas siedziała w miejscu, choć czuła, że jej czas odwiedził właśnie minął. Powinna odpocząć, skoro mieli ruszyć niebawem na zwiady.
   Wstała z miejsca i ruszyła w kierunku drzwi nieco zachwianym krokiem. Podłoga zdawała jej się dziwnie osuwać, a ona nie potrafiła zachować pionu, jakby znajdowała się w wirniku pralki. Jacob chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie, zanim przeszła choć kilka metrów.
- Dziękuję za wszystko, Hale - odezwała się Alys, uśmiechając się do zwiadowcy, który siedział na łóżku, spoglądając w podłogę. Jacob również się pożegnał, biorąc dziewczynę pod ramię, by nie upadła.
- Nie ma za co, Al - odpowiedział Hale, używając tego samego skrótu, co Jacob. - Pamiętaj, co ci powiedziałem.
   Drzwi się zamknęły, bo Jacob starał się ją jak najszybciej wyprowadzić z pokoju Hale'a i Maise. Alys nie myślała rozważnie, ale wpadła jej do głowy myśl, że nie robi tego przypadkiem. Możliwe, że Maise wróciła do Północy, dlatego chciał ją najszybciej zabrać z pierwszego piętra obozu, byleby Maise nie zobaczyła, w jakim jest stanie. Pewnie nie byłaby zadowolona, gdyby uznała, że Alys piła z jej partnerem.
- Będę pamiętać - wyszeptała Alys, choć Hale nie mógł jej już usłyszeć przez zamknięte drzwi. Jacob położył jej ręce na ramionach i spojrzał w oczy.
- Nie przeholowałaś, Alys? - zapytał, a dziewczyna pokręciła głową. - Co ci odbiło, żeby pić z Hale'm? Jest dwa razy większy i wypił w życiu dużo więcej niż ty.
- Skąd wiesz, że piłam? - spytała go Alys, a Jacob pokręcił głową z pobłażaniem. Dziewczyna w głębi duszy zdawała sobie sprawę, że przegięła, ale wolała udać twardszą niż jest.
- Cholera, Alys - westchnął Jacob i wziął ją ostrożnie na ręce. - Ciesz się, że Maise do tej pory nie wróciła. Urwałaby się głowę, wiesz o tym?
   Alys mruknęła coś pod nosem i wtuliła się w szyję Jacoba, podczas gdy chłopak znosił ją po schodach. Jego skóra miała w sobie przyjemne ciepło, a Alys odczuwała teraz zimno i gorąc na przemian, jak w jakimś chorym kole fortuny.
   Zamknęła oczy, czując szybkie kroki Jacoba, gdy chłopak niósł ją na rekach przez szeregi mieszkanek do jej własnego łózka. Widziała świece na stolikach nocnych, jasne światełka, które przemykały się pod jej powiekami. Dopiero teraz zrozumiała, że nastała noc, choć przecież wcześniej zmiana pory dnia dawała o sobie znać i to wielokrotnie.
   Jacob położył ją w końcu na jakimś miękkim materiale, jednocześnie puszczając ze swoich ciepłych ramion. Alys uchyliła powieki i zobaczyła kilka świec stojących na szafkach nocnych, które bardzo często składały się z ponakładanych na siebie walizek. Całej trójki sąsiedniego rodzeństwa łącznie z Malcolmem nie było, jakby rozmyli się w powietrzu.
   Alys szumiało w głowie tak bardzo, że miała wrażenie, jakby w jej umyśle zaroiło się istne morze pszczół. Położyła głowę na poduszce, patrząc w oczy swojemu przyjacielowi.
- Zostaniesz ze mną? - spytała cicho, a Jacob zmarszczył brwi. Alys znała go tak dobrze, że potrafiła sobie wyobrazić zdziwienie na jego twarzy.
- Jasne. Powiedz mi tylko, dlaczego Hale cię wezwał, dobrze? - dopytywał się. Alys pokręciła głową. Po co Jacob ją przepytywał? Wyczuła w jego głosie napięcie, jakby obawiał się, że poza alkoholem Alys zażywała coś jeszcze.
- Chciał porozmawiać - odparła Alys zmęczonym głosem. Powieki same jej się zamykały. Jacob nachylił się bliżej, by usłyszeć jej słowa.
- O czym?
   Alys otworzyła oczy i spojrzała na niego. Jej rozmyty wzrok stał się nagle dużo bardziej wyraźny, jakby alkohol zmniejszył nagle swój wpływ na jej zachowanie. Ciemne oczy Jake'a pojaśniały nagle w świetle świec stojących obok na stoliku nocnym, a Alys poczuła, że chce zapamiętać to spojrzenie na długo.
- Alys... - zaczął jeszcze raz Jacob, chcąc zadać jej to samo pytanie, ale zwiadowczyni wspięła się nagle na łokciach i pocałowała go.
   Świadomość umysłu zgasła nagle, jak zgaszony płomyk świecy. Czuła dotyk na ustach, ale coraz swobodniejszy, coraz słabszy. Światła również stały się słabsze, jakby świat wokół niej nagle zamarł. Cokolwiek działo się na zewnątrz jej ciała, przestało już istnieć, a ją samą pochłonął kojący sen, dodający jej ulgi.



czwartek, 23 czerwca 2016

Powrót

   Alys wyszła z pokoju Huggens, czując, jakby jej umysł zmienił się w istny rój brzęczących pszczół. Wszystkie myśli wirowały w jej głowie, nie pozwalając się skupić, a ona sama miała tylko nadzieję, że uda jej się zakryć nerwowe drganie dłoni przed przyjaciółmi.
   Znalazła jednak tylko Jacoba, który stał naprzeciw drzwi do pokoju staruszki, opierając się plecami o ścianę. Alys od razu poczuła, że jest spięty, jakby wysyłał jej aurę, którą bez problemu odszyfrowała. Pomyślała, że musi mieć to związek z nieobecnością Malcolma.
- Było warto? - spytał niemal ze złością, jakby miał jej za złe, że zamiast do Północy, zaciągnęła ich do Zachodu. Alys wiedziała, że Malcolm pewnie usprawiedliwiałby podły humor swojego przyjaciela nieprzespaną nocą, którą spędził na warcie.
   Zmarszczyła brwi i rozejrzała się, ale korytarz nadal był pusty bez ani jednego przechodnia. Dziwiło ją to, w końcu było południe, a obozowicze na pewno mieli mnóstwo prac do wykonania i z pewnością nie siedzieli w swoich smutnych, klaustrofobicznych pokoikach. Nawet Lisa miała swoje obowiązki, czym się wymigała od oprowadzania swoich gości.
- Gdzie Malcolm? - zapytała Alys, ale w chwili, gdy pomyślała o Lisie, nagle to pytanie przestało wymagać odpowiedzi. Potrafiła dodać do siebie fakty i już wiedziała, co się wydarzyło podczas jej nieobecności.
- Zgadnij - burknął Jacob i ruszył wolnym krokiem w kierunku schodów. Słońce zaglądało przez jedyne okno, oświetlając cały korytarz swoim złotym blaskiem. Alys zawahała się chwilę, ale zaraz ruszyła za przyjacielem.
- Naprawdę pokłóciliście się o Lisę? - pytała, nie dowierzając, że obaj są od niej starsi - zachowywali się jak dzieci z tą swoją rywalizacją. Myślała, że są dobrymi przyjaciółmi, ale najwyraźniej wystarczyła jedna dziewczyna, by ich obu ze sobą poróżnić.
   Jacob wsadził ręce w kieszenie i mruknął coś pod nosem, co Alys uznała za przytaknięcie. Naprawdę zaczynała żałować, że nie postanowiła sama przyjść do Zachodu, w końcu uniknęłaby całego tego cyrku z Lisą i chłopakami.
- Mów, o czym gadałyście z Huggens - powiedział Jacob, patrząc na nią z oczekiwaniem. Miała ochotę od razu mu o wszystkim powiedzieć, ale wiedziała, że to zły pomysł, w końcu zapewne nie bez powodu Huggens trzymała to w niewiedzy przed innymi. Zastanawiało ją tylko, dlaczego postanowiła włączyć do jej sekretu akurat Alys. Może jako jedyna o to zapytała? A może chodziło o jej mamę, którą znała starsza pani?
   Zaczynała wyliczać w głowie argumenty, by poprzeć swoją teorię. Przeczuwała, że Malcolm jej nie uwierzy - jej samej przychodziło to z trudem, ale była pewna, że powstanie umarłych miało związek z zaćmieniem słońca. Zbieżność obu tych dat to było jednak za mało, by go przekonać, a to oznaczało, że musiała zebrać dowody. Nie chodziło tu zresztą tylko o Malcolma. Chciała sama przed sobą przyznać, że się nie myli i że jej przeczucie ma jakieś podstawy.
- Później ci opowiem. - obiecała, wyczuwając cierpki zapach nadciągającego gorąca. Zaczynała żałować, że temperatura często i niespodziewanie wzrastała, w końcu i tak ich zapasy malały, a jeżeli nie starczy im wody, by zaspokoić pragnienie całej Przystani, to szybciej niż umarli wykończą ich nagłe susze.
   Szli w ciszy, czując, że ostatnie zdarzenia odcisnęły niewidzialne pięto na ich przyjaźni. Tak jakby coś się między nimi zmieniło, odkąd Alys powzięła decyzję o przystąpieniu do zwiadowców. Nie potrafiła jednak zrozumieć, co to takiego, ale miało silny wpływ na zachowanie Jacoba. I to ją smuciło najbardziej.
   Zeszli na piętro i ruszyli dalej, starając się unikać ciekawskich spojrzeń obozowiczów. Tutaj Alys wreszcie zdołała zauważyć jakieś nowe twarze - przyglądała im się, jakby byli szczurami laboratoryjnymi poddanymi testom. Miała nadzieję zobaczyć z nich coś optymistycznego, coś, co da jej chęć do dalszej walki o przyszłość miasta, ale nie zobaczyła nic oprócz wypranych z emocji twarzy i nieobecnych oczu cierpiętników.
- Podoba ci się tu bardziej niż w Północy? - zagadnął ją Jacob tym samym złośliwym tonem, którym odezwał się do niej wcześniej. W ciągu tych czterech lat w trakcie których mieszkała w Północy, zdołała przyzwyczaić się, że towarzystwo Malcolma odbija się na zachowaniu Jacoba - staje się niemal kopią blondwłosego zwiadowcy, jednak bardziej ponurą i pesymistyczną.
- Mogłabym tu zostać - odparła z sarkazmem Alys, udając, że nie usłyszała dokuczliwego tonu swojego przyjaciela. - Ben jest jedyną osobą w Przystani, która chociaż próbuje mnie zrozumieć.
   Jacob spojrzał na nią czujnie swoimi ciemnobrązowymi oczami i chyba zrozumiał przekaz, bo zacisnął usta w wąską linię, nie odzywając się już więcej. Ku uldze Alys, zwiadowcy nie wpadli na Adama, przywódcę Zachodu, i nie musieli mu się tłumaczyć z powodu ich tu obecności. Prawdopodobnie dowie się, że tu byli, ale przynajmniej oni będą już w innym obozie, skryci przed jego złością.
   Zastali Malcolma tuż przy wejściu do obozu, gdy chłopak rozmawiał z Lisą, ukryty za zrujnowaną ścianą, która pewnie była pozostałością po dawnych mieszkaniach w budynku. Alys stwierdziła ze zdziwieniem, że chyba źle oceniła uczucia Malcolma wobec dziewczyny, widząc, jak czule się na siebie patrzą. Lisa stała przed nim, krzyżując ręce, a z jej twarzy zniknęła wszelka złość, zastąpiona czymś na kształt skupienia i zainteresowania. Ani na chwilę nie przestali patrzeć sobie w oczy, nic więc dziwnego, że nie zauważyli Alys i Jacoba. Zwiadowczyni spojrzała na swojego przyjaciela, zastanawiając się, czy czuje zazdrość, widząc tę parę, ale Jacob wyglądał jak posąg wykuty z marmuru, na którego twarzy nie malowało się nic prócz bladej obojętności.
   Alys chrząknęła, zwracając na siebie uwagę tej dwójki, a Malcolm kiwnął do nich głową na znak, że ich widzi, po czym przyciągnął do siebie Lisę i pocałował ostrożnie w usta. Alys oczekiwała, że Lisa go odepchnie, ale ona tylko zaczerwieniła się i odeszła szybkim krokiem w tylko sobie znanym kierunku. Jacob mruknął coś pod nosem, po czym obrócił się i wyszedł na zewnątrz, pozostawiając Alys w progu.
- Jak tam pogawędka, Carley? - zagadnął ją Malcolm z szerokim uśmiechem wymalowanym na twarzy. Alys przeczuwała, że musi mieć niebywale dobry humor po pocałunku z Lisą.
- W porządku. - odparła, obojętnie wzruszając ramionami. - Ale mało się dowiedziałam - skłamała.
   Nie wiedziała, dlaczego, ale jej intuicja podpowiadała jej, że nie może być szczera wobec Malcolma. Wolała wtajemniczyć tylko Jacoba, bo im mniej osób wie o całej tej rozmowie, tym lepiej. Nie chciała siać zamętu wśród obozowiczów, a Malcolm nie był osobą, której powierzyłaby jakikolwiek sekret, pomimo że wydawał się dobrym kompanem. Alys obiecała sobie w duchu, że jeśli upewni się co do chłopaka, to prędzej czy później powiadomi go o rozmowie z Huggens.
- Jadwe Huggens nie jest dobrym informatorem w tych sprawach - powiedział pewnie Malcolm, zasłaniając oczy przed słońcem, które rozlewało się po placu z większą siłą, jako że znajdowało się idealnie nad nimi. - Mówiłem ci, że niczego się nie dowiesz.
- Przynajmniej spotkałeś się z Lisą - rzekła obojętnie Alys, starając się pozbyć z głowy pomysłu, by spojrzeć na Jacoba, który szedł dwa kroki przed nimi.
   Przeszli szybkim krokiem przez rynek po pogruchotanej, zabytkowej kostce i stanęli przed drzwiami Północy. Alys pomyślała od razu, że trzy dni temu, gdy poszła po naboje do swojego dawnego domu, też stała przed tymi samymi drzwiami i też oczekiwała na gniewny wyraz twarzy Maise, otwierającej im drzwi. Różnica polegała na tym, że teraz pojawiała się jako osoba, która już umarła w opinii obozowiczów.
   Drzwi otworzyły się z hukiem, a wbrew przypuszczeniom Alys, w ich wnętrzu stanął Hale z tym samym, twardym wyrazem twarzy co zawsze. Miał tylko dużo smutniejsze oczy o dziwnym, zmęczonym wyrazie. Alys domyślała się, że pewnie po głowie lidera zwiadowców chodzili ci spośród jego ludzi, którzy już nie wrócą do Północy.
   Na widok Malcolma, Jacoba i Alys otworzył szeroko oczy i rozejrzał się po ich twarzach, jakby oczekiwał, że wyskoczą z nich umarli.
- Cześć, Hale - przywitał się Malcolm z łobuzerskim uśmiechem, jakby nie domyślał się, że czeka ich kara za niesubordynację. - Co słychać?
   Hale zrobił coś dziwnego. Wyszedł im naprzeciw i wziął całą trójkę w ramiona, jak ojciec witający się ze swoimi dziećmi. Alys zamrugała gwałtownie, gdy Hale postawił ich z powrotem na nogi. Jego czarny zarost wydawał się odrobinę dłuższy niż ostatnim razem, gdy go widziała, poza tym nie miał na głowie swojego kapelusza, przez co wyglądał nieco mniej groźnie niż zwykle.
- Jak do cholery udało wam się przeżyć? - zapytał z szokiem. - A szczególnie tobie, Alys? Słyszałem, że porwała cię rzeka...
- Bo porwała - odpowiedziała Alys, cały czas jednak zdumiona przywitaniem Hale'a. - Ale udało mi się z niej wydostać. Potem znalazłam Jacoba i Malcolma.
   Hale przyjrzał im się nieco ostrzejszym spojrzeniem, ale znów skupił swoje czarne oczy na Alys.
- Byłaś pierwszy raz na zwiadach. - powiedział, a w jego głosie przejawiało się zdumienie. - Przeżyłaś bezpośrednią walkę z umarłymi. Ocaliłaś część moich ludzi i na dodatek przeżyłaś.
- Mówiłem ci, że się nadaje - skomentował Malcolm, krzyżując ręce z dumą, jakby chwalono jego postępy, a nie czyny Alys.
- Niewiarygodne - wyszeptał Hale, stając do nich bokiem w zapraszającym geście. - Wchodźcie do środka. Musicie opowiedzieć mi, jak przeżyliście noc w mieście.
   Zwiadowcy weszli do Północy z nieco zaskoczonymi minami, ale w momencie, gdy Alys przeszła przez próg, poczuła miażdżącą ulgę. Zawsze traktowała obóz po prostu jak miejsce, które tymczasowo zamieszkiwała. Nie sądziła, że zacznie je traktować jak dom.
   W pierwszym mieszkaniu służącym za przedpokój było parno, ale i pusto. Nikt nie chodził, nie krzyczał, nie śmiał się - tak, jakby Północ wciąż była pogrążona w głębokim śnie. Hale zamknął za nimi metalowe drzwi i potarł spocone dłonie o swoje robocze spodnie.
   Jacob westchnął ciężko.
- Hale, wybacz, że cię nie posłuchaliśmy - powiedział bez większych oporów. Alys widziała, że stara się zamaskować uczucia związane z wydarzeniami w Zachodzie pod maską pokory. Czuła, że musi z nim porozmawiać, gdy sprawa ich zwiadów nieco ucichnie.
- Wami zajmę się później - przerwał mu twardo Hale, powracając do swojego wcześniejszego, surowego wyrazu. - Na razie idźcie odpocząć.
   Nagle z pomieszczeń obok wyszła Maise i od razu zatrzymała się z szokiem na widok trójki przybyłych. Alys spojrzała na nią, ale po twarzy kobiety nie poznała żadnych pozytywnych odczuć, jakby wyrzeźbiła ją z marmuru. Wiadomość, że jednak przeżyli musiała nią wstrząsnąć, ale Alys podejrzewała, że przywódczyni chyba nie do końca ucieszyła się z ich powrotu. A już w szczególności z powrotu Alys.
- Patrz, skarbie, wrócili - zawołał do niej Hale, nie ukrywając radości i zaskoczenia. Maise patrzyła na nich, jakby trzymali ostrza z zamiarem ugodzenia jej. Jej czarne włosy osłaniały skronie, nie mogły jednak zasłonić jej twarzy.
- Widzę - odburknęła tylko i poszła dalej korytarzami w kierunku północnej stołówki.
   Hale patrzył za nią z otwartymi ustami, jakby kompletnie nie rozumiał jej zachowania.
Alys widziała go zawsze jako potężnego mężczyznę, bez żadnych słabości, z pamiątkami i bliznami po latach spędzonych w wojsku. Był jednak inny i z pewnością miał większe serce niż jego partnerka. Alys poczuła do niej wstręt. Nie chodziło o to, jak zachowała się wobec nich - każdego obozowicza, który cudem przeżył coś takiego jak ona sama, Maise powinna powitać z otwartymi ramionami, w końcu w Przystani nie zostało już wielu ludzi. Nosiła miano przywódcy, więc była winna im choćby tylko to.
- Przyjdę do was wieczorem - obiecał Hale i ruszył za Maise, stukając głośno swoimi wielgaśnymi butami. Gdy tylko zniknął za poobdrapywaną ścianką wewnętrzną, Alys odetchnęła z ulgą. Nawet nie zauważyła, że wstrzymywała przez ten czas powietrze.
- Ludzie, co to miało być? - warknął Malcolm, obracając się w ich stronę. Gdy się złościł, jego blizna przecinająca twarz pogłębiała się jeszcze bardziej. - Akt tęsknoty?
- W Północy dzieje się coś dziwnego - przyznał Jacob, marszcząc brwi.
   Alys spojrzała w ich twarze, ale obie wyrażały ten sam dystans. Pomyślała, że o ile nie wykończą ich umarli, to Przystań padnie przez ich nieufność. Musieli współdziałać, inaczej nie mieli żadnych szans na przetrwanie. A już na pewno nie, jeśli będą życzyć komuś śmierci.


   Alys siedziała na pierwszym piętrze Północy, w swoim ulubionym miejscu. Wbrew wszystkiemu, nie za bardzo lubiła spędzać czas w pokoju dzielonym z Jacobem i rodzeństwem Malcolma. Lubiła osamotnienie. Ten stan przynosił jej ulgę i poczucie kontroli nad własnym ciałem. Oczywiście spędzanie czasu z Jacobem sprawiało jej przyjemność, czasem nawet rozmawiała z innymi ludźmi z Północy, jednak cały czas jakaś bezwzględna siła ciągnęła ją ku jej sacrum, ku miejscu rozmyślań.
   A takim miejscem było okno. 
   Komuś mogłoby się zdawać dziwne, dlaczego Alys potrafi spędzić całe dnie siedząc na parapecie i wpatrując się w mury miasta, ale ją to nie obchodziło. Czego poszukiwała wśród pustych budynków i popękanych ścian? Życia. Zastanawiała się, ilu ludzi żyje jeszcze pod własnymi dachami, ilu z nich codziennie styka się z zagrożeniem i trwogą. Zastanawiała się, dlaczego jej ojciec chciał pozostać w miejscu, starając się walczyć o nią na własną rękę. Był silny jak ona. Problem polegał na tym, że umarli nie patrzą na siłę czy umysł. Niszczą wszystko, co stanie im na drodze.
   Alys zdążyła wziąć zimny, orzeźwiający prysznic, zjeść ciepły posiłek przygotowany przez Gwen i zmienić ubrania, które były całe z brudu i potu, nie mówiąc o śladach krwi. Najpierw jednak zapragnęła przede wszystkim odwiedzić Gabrielle i sprawdzić, jak się czuje. Gdy przechodziła przez skromne progi Scottów, zatrzymała się przy łóżku dziewczynki, ale nie napotkała tam tej samej wesołej i ufnej dziewczynki, z którą codziennie rozmawiała i śmiała się zarówno z Jacoba, jak i z braci małej. Gabrielle gdybała wtedy, co by było gdyby Alys zdecydowała się wyjść za któregoś z nich, co spotykało się z dużym rozbawieniem dziewczyny. Wbrew jej wiekowi nie myślała o chłopcach, a już zwłaszcza o dzieciach Scottów. Uważała, że byli zbyt nudni, w przeciwieństwie do ich małej siostrzyczki. Co prawda, Alys nie była zbytnio rozrywkową osobą, ale wolałaby, żeby jej partner miał dystans do niektórych spraw.
- Gdzie Elle? - zapytała ze strachem Alys, napotkawszy spojrzenie brata małej, Williama. Chłopak miał może piętnaście lat i pełno pryszczy na swojej twarzy, ale mimo to sprawiał wrażenie miłego.
- Katelyn zabrała ją do lekarza do Wschodu jak co miesiąc - odparł chłopak. Alys pokiwała głową, kojarząc daty. Zwiady kompletnie wyprały u niej pamięć do dat, dlatego ciężko było jej się zorganizować i włączyć do codziennych harmonogramów Północy. - Słyszałem, że walczyłaś z moim bratem - powiedział cicho po pewnym czasie.
   Alys zastanowiła się nad tym. Rzeczywiście, przypomniała sobie wysokiego, chuderlawego Briana o przerażonych oczach i blond włosach, który dołączył do grupy Malcolma, gdy się rozdzielali. Dwójka pozostałych Scottów dołączyła do Hale'a, głównie dlatego, że mieli większe doświadczenie w zwiadach. W porównaniu z nimi, Brian miał małe szanse, by przetrwać i nie chodziło już o są sylwetkę, ale o postawę. Brian wyglądał, jakby sam prosił się o lanie, a umarli raczej nie marnowali szansy.
- Możliwe - uznała Alys, kiwnąwszy głową. - Czy on...?
- Nie żyje - odpowiedział za nią William z grobową twarzą. Alys otworzyła szeroko oczy, czując, jakby ktoś walnął ją z całej siły w brzuch. Czyli on był jednym z tych czterech poległych zwiadowców... Na samą myśl poczuła wyrzuty sumienia, że tak o nim pomyślała. To nie jego wina, że dojrzewał w takim otoczeniu. Brian był może w jej wieku, ale Alys przeczuwała, że jeszcze nie dojrzał, by być zwiadowcą. Zrozumiała, że nie chodziło o specjalne umiejętności - tak naprawdę miały one dość małe znaczenie. Najważniejszym było zachowywać zimną krew w sytuacjach kryzysowych i szukać szybkich rozwiązań, a nie każdy polegał na improwizacji tak jak ona.
- Przykro mi - odpowiedziała po chwili ciszy.
- Nie trzeba - odparł szybko William z tą samą pewną siebie miną. Wyglądał, jakby doskonale wiedział, co ma powiedzieć. W tym sensie przypominał swojego ojca. - Słyszałem od Nialla, że próbowałaś go uratować, gdy był zagrożony. I słyszałem też o jatce w parku. Powinienem być ci wdzięczny, że chociaż próbowałaś mu pomóc.
   Alys nie wiedziała, co odpowiedzieć. Rzeczywiście może przypadkowo pomogła Brianowi, ale działała na oślep. Miała przed sobą umarłych i myślała wtedy tylko o tym, by ich zniszczyć. Nie obchodziło ją to, w jaki sposób to zrobi. Poza tym i tak w większości skupiała się na pomocy Jacobowi bądź Malcolmowi, nawet jeśli było to trochę egoistyczne posunięcie.
   Siedziała na parapecie z schnącymi na wietrze włosami, zastanawiając się nad tą pozostałą trójką poległych, gdy nagle usłyszała za sobą kroki. Jacob również zdążył się przebrać - miał czarną, przetartą na rękawach bluzę i sztruksowe spodnie. Jego twarz wyglądała na gładszą, toteż Alys uznała, że pewnie zdążył się ogolić.
- Można? - spytał, udając, że stuka w szczątki ściany, oddzielające ostatnią klitkę w Północy od pozostałych. Alys uśmiechnęła się lekko, chowając jeden ze swoich długich kosmyków za ucho.
- A co, jakbym powiedziała, że nie? - zapytała czysto teoretycznie, a twarz Jacoba rozjaśniła się w uśmiechu.
- I tak bym wszedł - przyznał. Alys westchnęła, udając zniechęcenie i przeniosła swój wzrok z powrotem na panoramę miasta.
- No właśnie - mruknęła, będąc już myślami gdzie indziej.
   Jacob zajął miejsce naprzeciw niej, również na parapecie, przypatrując się jej zamyślonej minie. Alys czuła, jak woda ze świeżo umytych włosów spływa jej po karku na plecy, ale odbierała to jako kojące uczucie. Sama siedziała w krótkich spodenkach, które były porozdzierane na kieszeniach i białej koszuli, przez którą prześwitywał lekko jej czarny stanik. Zazwyczaj nie nosiła tego typu ubrań, ale Maise musiała przewertować jej rzeczy podczas jej nieobecności, bo nie znalazła już swoich dawnych ubrań. Najwyraźniej przywódczyni szybko pogodziła się z myślą, że Alys już nie wróci.
- Ładna koszula - przyznał Jacob z łobuzerskim uśmiechem, zauważywszy jej strój od razu. Alys dźgnęła go gołą stopą w ramię.
- Ej - zaśmiała się, mimowolnie osłaniając klatkę piersiową ramionami. - To nie był mój wybór.
- Ale i tak ci ładnie - przyznał, mrugnąwszy do niej pewnie. Alys przyciągnęła do siebie swoje bose stopy, czując, że wieczór przynosi nie tylko ukojenie, ale i chłód. Maise obiecała, że znajdzie jej resztę ubrań, ale nie wyglądała, jakby się zbytnio spieszyła.
- To o co chodziło z tą Lisą? - zagadnęła go ciekawie Alys, poważniejąc. Jacob spojrzał na nią i wywrócił oczami, jakby chciał tym gestem przekazać niechęć do tego tematu.
- Nie chcesz wiedzieć. - burknął, wypatrując ulice Przystani. Alys jednak nie dała się omamić.
- Właśnie, że chcę - kłóciła się dziewczyna, nie spuściwszy z niego wzroku. Była uparta i on dobrze o tym wiedział. Znajdował się jednak w o tyle gorszej sytuacji, że najczęściej to on stawał się ofiarą tej cechy. - No więc?
   Jacob potrzebował chwili, żeby zebrać myśli, przy czym nie wyglądał, jakby się specjalnie do tego zabierał.
- Oboje z Malcolmem wylądowaliśmy w Zachodzie, gdy szukaliśmy schronienia - wyznał w końcu, drapiąc się w nos, by ukryć lekkie drżenie głosu. - Wtedy poznaliśmy Lisę. Początkowo się wygłupialiśmy, tak jak dzisiaj, gdy zaszliśmy do obozu. Ale potem Malcolm przesadził. Zauważył, że zakochałem się w Lisie i wykorzystał to tak, by mnie sprowokować.
- Dałeś się? - zapytała Alys, zdziwiona tym, że Jacob po raz pierwszy wyznał swoje uczucia do jakiejkolwiek osoby.
- Pewnie - prychnął Jacob z bezbarwną miną. - Skłamaliśmy, mówiąc ci, że Adam wyrzucił nas za kradzież i używanie broni. Wszczęliśmy bójkę, w której o mało co nie doszło do tragedii. To stąd wszyscy patrzą na nas z wyrzutem, bo nie dość, że przyszliśmy nieproszeni, to sprawiliśmy problemy przez głupie względy do Lisy.
- Chyba nie głupie, skoro Malcolm i ona... no wiesz - zauważyła Alys, w głębi duszy współczując przyjacielowi. Nie chciała, by czuł się zraniony, zwłaszcza przez jakąkolwiek dziewczynę. Jacob był dla niej zbyt cenny, by zniosła jego smutek. - Czujesz jeszcze coś do niej? - zapytała po chwili, gdy jej przyjaciel spoglądał z obojętną miną przez okno.
- Tak myślałem. Wiesz, wtedy gdy pojawiłem się dzisiaj w Zachodzie. - mówił nieco sennym, zmęczonym głosem. Towarzyszyła im cisza, w której pławili się z przyjemnością. Od dawna nie rozmawiali tak szczerze i Alys czuła ulgę, że w końcu nadeszła ta chwila. - Ale nie - odparł krótko. - Lisa to już przeszłość.
- A ona kiedykolwiek wiedziała o tym, co do niej czujesz? - nie odpuszczała Alys.
   Jacob zaśmiał się i spojrzał na nią z wesołością.
- Aż tak cię to interesuje?
   Alys nie potrafiła powstrzymać uśmiechu na myśl, jak brzmiały te wszystkie pytania. Osobiście traktowała Jacoba jak brata, ale jej ciekawość była dla niej czymś nadzwyczajnym. Przyzwyczaiła się, że brała życie takie, jakie jej dawano, nie chcąc nic więcej, bo czego można chcieć, gdy życie serwuje ci umarłych? Mimo to jednak odczuwała chęć do normalnego życia, w którym nie musiałaby myśleć o przyszłości, chyba że związana byłaby ona z wyborem studiów i planami na wakacje. W ten sposób powinna myśleć siedemnastolatka. Nie o tym, jaką broń wybrać, gdy wychodzi na spacer.
- Fajnie jest się czasem oderwać od myśli o tym, co nas otacza - odpowiedziała nieco posępnie, wypatrując za murami miasta starego cmentarza, który zawsze pragnęła wypatrzyć. Chciała znać to miejsce z tego prostego względu, że lubiła wiedzieć o swoim wrogu jak najwięcej, a gdzie szukać informacji, jeśli nie na cmentarzu, z którego brali się umarli? - Ja również was okłamałam - powiedziała, czując narastające wyrzuty sumienia.
   Jacob spojrzał na nią swoimi ciemnymi oczyma, w których zaczaił się cień nieufności.
- Od Huggens dowiedziałam się bardzo wiele. - wyznała szczerze, wypuszczając głośno powietrze.
   Opowiedziała przyjacielowi o swoich podejrzeniach, o pewności starszej kobiety, gdy sama natrafiła na przyczynę powstania umarłych oraz o tym, co może to oznaczać dla pozostałych przy życiu mieszkańców Przystani. Nie potrafiła poznać po Jacobie jego zdania na ten temat, bo jego mina jak zwykle nie mówiła za wiele. Mogła się tylko domyślać, że pewnie nie uwierzy w bajkę o zaćmieniu słońca i o powstaniu umarłych. Ona sama miała przeczucie, że to może być to i postanowiła mu zaufać. W końcu nie raz ocaliło jej życie.
   Gdy skończyła, Jacob odetchnął i zmarszczył brwi, wpatrzony w podłogę pod ich stopami.
- To ma sens - mruknął ku zdziwieniu Alys. - No bo popatrz - po zaćmieniu zatrzymały się pory roku. Zimy nie mieliśmy od lat, a pogody nie da się przewidzieć. Poza tym piaskowe obłoki - kolejne dziwne zjawisko. Istnieje jeszcze coś... - zaczął mniej pewnie, spoglądając na Alys.
- Co?
- Byliśmy z Mackiem we wszystkich obozach i wraz z Gabrielle istnieje czwórka dzieci w jej wieku z tą samą nieuleczalną chorobą. Powiedz mi, ile lat może mieć mała?
   Alys nie widziała połączenia między tymi dwoma tematami. Choroba Gabrielle była jak najbardziej sprawą osobistą jej i jej rodziny, więc uznała, że raczej nie powinni o niej dyskutować. Jednak zainteresowanie Jacoba zdziwiło ją, bo spodziewała się bardziej jego pełnej frustracji miny, która mówiła: "Alys, odpuść, to bez sensu". Tymczasem on zgadzał się z nią, co więcej, znalazł kilka nowych dowodów potwierdzających tę tezę.
- Osiem - powiedziała z szokiem. - Ale co to ma...?
- Co się stało osiem lat temu, Alys? - zapytał ją Jacob, starając nasunąć jej odpowiedź. Dziewczyna mało co nie spadła z parapetu, gdy zrozumiała, co Jake chce jej przekazać. Zszokowała się dzisiaj wystarczająco dużo razy, by dostać przez to zawału.
- O rany - sapnęła, zakrywając usta dłonią. - Twierdzisz, że Elle jest chora, bo urodziła się w okolicach...
- Zaćmienia - kiwnął Jacob rozluźniony. - Tak myślę.
- A te pozostałe dzieci? - spytała, nie dowierzając w tę okrutną prawdę. Czy ludzie mogli zachorować przez słońce? Czy to w ogóle było możliwe?
- Też mają po osiem lat i zdołaliśmy się dowiedzieć z Mackiem, że urodziły się podczas jesieni. To trochę zawęża nasz punkt widzenia. - mówił, jakby spodziewał się wszystkich informacji, jakie przekazała mu Alys.
- Czyli ty wiedziałeś o wszystkim? - zapytała z szokiem.
- Skąd - zaprzeczył, krzyżując silne ręce na piersi. - Łączyliśmy z Malcolmem chorobę genetyczną u Gabrielle i pozostałych z zaćmieniem, ale nie domyślilibyśmy się, że ma to związek z umarłymi. Wszystko do siebie pasuje, Alys. Twoja teoria jest jak najbardziej słuszna.
- Malcolm w nią nie uwierzy - uznała, przypominając sobie, że przecież mieli zakład o to, że domysły Alys są bezpodstawne. Jacob prychnął z uśmiechem, jakby nie sprawiało to na nim wrażenia.
- On jest pierwszy na liście osób, które za tobą stoją, Al - powiedział, poważniejąc. - Zauważył, że stajesz się bardziej pewna swoich racji, gdy ktoś w nie wątpi. Powiedz mi, czy gdyby uwierzył w tę twoją bajkę o Jesselu i Huggens, to czy poszłabyś z nim do Zachodu?
- Nie wiem - przyznała szczerze, dochodząc do właściwego wniosku. Jacob roześmiał się, widząc jej zagubioną minę.
- No właśnie - odparł. - Cwany z niego lis.